piątek, 28 grudnia 2012

proza i życie


Absolutnie nie powinno się pisać recenzji książki po dwudziestej piątej stronie lektury. I to nie jest recenzja. Co gorsza, chciałam się podzielić swoimi wrażeniami już po pierwszym akapicie, w dzień, kiedy pod choinką znajduje się prezenty. Ja znalazłam „Książkę twarzy” Marka Bieńczyka, dokładnie tak jak się spodziewałam po rozmowie telefonicznej z Mikołajem zwanym świętym.

Wracam do pierwszego akapitu. Złapał mnie za gardło w sposób, w jaki lubię być łapana. Na granicy łez. A może to nawet były łzy. I zaraz chciałam te prawie łzy zamienić na słowa, ale wsiadłam w pociąg i tyle mnie widzieli. Wsiadłam w ten pociąg bez książki, bo to był czas, żeby pisać, spać albo chodzić po lesie. Wróciłam do domu. I na dwudziestej piątej stronie „Książki twarzy” znowu przyszły łzy.

Czytałam Bieńczyka prawie wszystko. Z winem sobie nie poradziłam, bo ja po prostu nie radzę sobie z winem, tak mam. Melancholia jest mi bliska, przezroczystość widzę, w Tworkach byłam.

Marek Bieńczyk był też moim nauczycielem prozy w Studium Literacko-Artystycznym. I właściwie to Studium dla mnie największy sens miało dzięki Bieńczykowi . Istnieje wiele powodów, dla których piszę. Istnieje wiele powodów, dla których moje pisanie jest właśnie takie. I jednym z tych powodów jest Marek Bieńczyk. No i tyle.

Jeszcze ten pierwszy akapit:


„Pisz, ale też trochę żyj. Pisz, ale nie zapomnij o życiu, tak szybko mija. Pisz, lecz korzystaj z życia, bo nie warto go tracić. Kto – z piszących i żyjących – nie słyszał takich i podobnych rad, kto ich sam sobie nie udzielał, siebie nimi nie łudził, nie torturował? Jest czas pisania i czas istnienia, mówią one, zastanów się, tu jeszcze czeka na ciebie las, tam morze.” - Marek Bieńczyk

piątek, 21 grudnia 2012

strach niedokończony


Jak by tu napisać o strachu? Jest 21 grudnia, zbliża się południe, praca mi się nie klei, mroźne powietrze wlewa się szparą kuchennego okna. Niebo ma kolor szarego mleka i domyślam się, że tam wysoko świeci słońce. Na stole pomaga mu lampa. Rozglądam się. Nie wiem, o czym jest ten strach. Słyszę szum zmywarki do naczyń, czuję delikatny łopot w klatce piersiowej. Zawieszam wzrok na stosie rozsypanych książek, potem na pulpicie laptopa, czytam listę spraw tego świata i tytuły: „czas i zaćmienie”, „dziś jesteś mały”, „pozew rozwodowy”, „piszę”, „antywiersz”, „bezsen”, „Irvin Yalom – Dar terapii”, „z bogami”, „Laura”. Tytuły czytane i pisane. Taki mój wielki mały świat ze słów.

No i o czym jest ten strach? Jeśli teraz wrócę do pracy, do słów i koncepcji, to po krótszej czy dłuższej chwili znowu zastuka do mnie to samo pytanie, ten sam szelest powyżej serca.

Siadam, wydobywa się dźwięk. Wsłuchuję się w chropowatą pieśń, która przechodzi w mantrę. O czym jest ta moja pieśń…  Smutek, wysoko nad ziemią. Otoczona znakami i ciszą, siedzę.

wtorek, 18 grudnia 2012

prawej z lewą, spotkanie

Asymetria podczas ćwiczeń jogi, od zawsze czułam ją w ciele. Znajdowałam ślady tego, że moja lewa ręka sięga dalej albo bliżej, skłonowi towarzyszy niezamierzony delikatny skręt, subtelne różnice – z jednej strony tak, z drugiej strony tak. Wszystko to zdaje się zupełnie naturalne, a jednocześnie, im dłużej wsłuchiwać się w ciche sygnały płynące z ciała, tym bardziej te znaki stają się znaczące. Ciało mówi poprzez symptomy, przez zapisaną w komórkach pamięć o świecie i światach. O tym, co ważne. Mówi swoim własnym cielesnym językiem i poprzez ciało można ten język czytać czy też słuchać, czy też odczuwać.

Ponad dwa lata temu na stole do masażu spotkałam swoją martwą prawą rękę. Cała była nieżywa. Dłoń, nadgarstek, przedramię, łokieć, ramię, bez ruchu, bez czucia, bez istnienia. Jak ręka trupa. Wstrząsające doznanie, kosmiczna asymetria, skrajna. Lewa i prawa. Jak białe i czarne. Jak życie i śmierć.

Po latach budzenia Animusa z zimowego snu, powolnego, stopniowego odkrywania, dotykania „męskich” jakości – sprawstwa, samostanowienia, działania, stanowczości, nadawania kierunku, gniewu, agresji; po wielu doświadczeniach przywracania sobie tego, co projektowałam na wielu mężczyzn, wreszcie poczułam dwie ręce, z których jedna chciała się już spotkać, ta prawa właśnie, a druga – lewa – najpierw nieśmiało, potem otwarcie okazała niechęć, strach i złość.

We śnie przyszło dziś słońce. Wjeżdżałam kolejką pod górę, ono świeciło z lewej wysoko, tuż nad linią horyzontu. Było prawie pomarańczowe, wielkie, rozjaśniało otaczającą wszystko noc. I pluło ogniem, zionęło, wyrzucało z siebie świetliste komety. Podziwiałam z zachwytem przecudne widowisko. Później już na górze zobaczyłam z bliska, z samego środka płonące miasto i uciekałam przed agresywnymi podpalaczami w poszukiwaniu schronienia.

Tej samej nocy druga scena. Wysiadam z autobusu i wspinam się pod górę, mam iść jeszcze długo, daleko, wysoko, z wioski, przez pola, las. Do jakiegoś celu, który odczuwam jak dom. Miejsce jest znane i nieznane jednocześnie. Po drodze zatrzymuje mnie muzyka. W dużym budynku gra zespół, tańce, śpiewy, gwar ludzi. Wchodzę, tańczę radośnie w kręgu  kobiet. Tańczymy w parach, większość kobiet ubrana jest w barwne stroje ludowe. Ja z moją partnerką dołączyłyśmy z biegu, nie znamy tego tańca, ale świetnie się bawimy. Podglądam kątem oka ruchy tancerek z zespołu i naśladuję je. Moje ciało porusza się miękko, zgrabnie, kobieco. Śmieję się. Słucham tańca ciałem, słucham ciała tańcząc.

Przebudzona śnię świadomie. W przyjacielskiej rozmowie spotykam się ze swoim ciałem. Wtedy dotykam właśnie asymetrii i tego wyraźnego skojarzenia lewej strony z kobiecością, prawej z męskością. W moim śniącym ciele uwagę przykuwa lewa ręka, początkowo jej część niby swoja, ale obca. Zdrętwiała z bólu, znieruchomiała. Ta ręka, która zatrzymała się bez oddechu, żeby się tylko nie spotkać z drugą.

Staję się obecnością, zamykam oczy i patrzę. Tylko patrzę i pozwalam być temu, co jest. Po dość długim czasie w rękę wlewa się ciepło, a potem ogień. Ból już nie dokucza, pozostaje odrętwienie, bezruch. Martwota. Zatrzymanie. I świat przychodzi z pomocą, trzeba coś podnieść, przesunąć. Lewa wychodzi z letargu. I mija ból, bezruch przechodzi na stronę życia.

Budzi się brzuch, w nim ból przechodzący w pulsowanie. Ból jak mała ściśnięta kulka i jeszcze coś, coś większego, rozszerzająca się sferyczność. Sam kulisty kształt, jego jakość i ruch od środka na zewnątrz, coraz dalej, w bezmiar. Za odczuciem czy też wyobrażeniem podążają ręce. Spotkały się. Wreszcie się spotkały. Trzymają małą kulkę, która od razu zaczyna pulsować. Jest gorąca i nieoczekiwanie czuję bicie serca wewnątrz moich zamkniętych dwóch dłoni złożonych tak, jakby trzymały małą piłkę z samego powietrza. Spotkanie dłoni budzi ciało, budzi ogień, wszędzie. Potem dłonie oddalam na odległość rozłożonych ramion, wdech. Zataczam w przestrzeni sferę. I znowu dłonie wracają do kulki, wydech, puls. Oddalają, wdech, przestrzeń. Zbliżają, zamykają kulkę, wydech. Fale wychodzą z centrum, w którym lewa łączy się z prawą, w którym kobiece spotyka się z męskim, jedno splata z drugim. Fale wychodzą i rozchodzą dalej niż potrafię to sobie wyobrazić. I wracają. I znowu odchodzą. Wieczne pulsowanie. Centrum gorące jak ogień, żyje. Coraz spokojniej i radośniej jednocześnie. Jak taniec ciała, oddechu, jak puls, jak rytm przychodzenia i odchodzenia. Jak rytm. Rytm życia.

czas na słowa


Jestem. Pracuję, robię, działam. I w tym działaniu niektóre zadania leżą i bezgłośnie kwiczą... Tak jakby czas istniał w innym wymiarze i kapał mi tylko troszeczkę. I mówił do mnie o tak: "Kap, kap, dam ci siebie tylko tyle. I nie ma mnie więcej". Obiektywnie to nie ma żadnego sensu. Bo zegarem normalnie mierząc, można zrobić i to, i to, i to. I jakoś to się nie robi. Kap, kap, kap. Tylko tyle. Nie masz więcej, masz tylko tyle. Możesz zrobić odtąd dotąd i być. Być, tak, możesz. A działać nie. Stop. Kawa. Oddech. Fala, odpływ...

Jestem. Sen, znak, powiew wiatru, spotkanie, słońce schowane, uśmiech, ból. I z tego wszystkiego słowa. Słowa płyną, płyną, płyną. Kiedy tak płyną, wtedy już nie chcę niczego więcej... Niczego więcej niż słowa.

niedziela, 16 grudnia 2012

"Wariacje"


Dziś byłam w teatrze dla dzieci. Teatr PARAWAN, Dworek Białoprądnicki w Krakowie, tu niedaleko. Przedstawienie pod tytułem „Wariacje”. I więcej niż polecam.

Sztuka dobra i dla małych, i dla dużych. Może nie za małych albo nie dla wszystkich małych. Pięciolatek, za przyczyną którego tam się znalazłam, na pewno polubił teatr. A ja poczułam magię sceny. I wzruszenie. W przedstawieniu grało czterech aktorów, ze dwie setki pudełek, świetna muzyka, ruch, ciała, taniec, przestrzeń, dźwięki, konstrukcje, budowle. I w tym wszystkim… ani jednego słowa. Abstrakcja przepełniona znakami możliwymi do odczytania na wielu różnych poziomach i jeszcze czymś tajemniczym. Tytus kilka razy wyszeptał pytanie: „ale jak on wyszedł z tego pudełka?” To było niebagatelne pytanie, bo pudełka miały rozmiar mniej więcej, licząc w centymetrach 40 na 50 na 12. I aktorzy się z nich wyłaniali.

Nie będę więcej, i tak za dużo powiedziałam. Jedyna szkoda, że publiczność bardzo nieliczna, może większość już myśli o choinkach. Mnie pojaśniało, wciąż jeszcze można wierzyć w sztukę.

piątek, 14 grudnia 2012

moje są moje słowa

Bardzo utożsamiam się z tym, co piszę. Mieszkam w swoich słowach, żyję w swoich słowach, karmię się i nimi oddycham. Gdybym przestała pisać, byłabym kimś innym. Gdybym pisała coś innego, byłabym już nie tym, kim jestem. I chociaż one są takie okropnie ważne, to przecież moją prawdziwą naturą nie jest słowo. Wygląda na to, że może dusza utkana ze światła (jak to dusza) mieszka nie tylko w ciele, ale też w słowie. 

Więcej. Słowo po to jest (i może przede wszystkim po to), żeby sięgnąć dalej. W stronę spotkania. Staje się okiem, dłonią, skórą, paznokciem. Język jako narzędzie komunikacji i jako organ zmysłu.

Jest w tym wszystkim trochę prawdy.

środa, 5 grudnia 2012

uśmiech

- Pani to się zawsze tak uśmiecha - przywitał mnie sąsiad w windzie. - Musi się pani wszystko świetnie układać. "Musi" - pomyślałam i chyba mi trochę mina zrzedła, bo sąsiad dodał: - Oj, ja to jak już coś powiem.... "Ale pan też się uśmiecha" - odparowałam. - No właśnie, no właśnie - zadumał się sąsiad.
Potem uzgodniliśmy, że od nie uśmiechania i tak lepiej się nie dzieje. I wysiadłam.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

o istnieniu

Może… jeśli będę wystarczająco długo patrzeć w Ciebie, to się zjawisz. 
Albo popatrzę na Siebie samą i to ja zaistnieję.

kto wie

Nie ma niczego, co mogłabym zrobić, żeby dosięgnąć. Nie ma owocu na tej gałęzi. Gałęzi nie ma. Śni się drzewo. Jest samo tylko sięganie, bez wyciągniętej ręki. Jeszcze jest mgła, w której ręka niczego nie spotyka. A jednak dusza wie, patrzy z oczu do oczu. Potem mruga, zasuwa powieki i nie troszczy się o sen o wyciągniętej ręce. Dusza bez skóry dotyka. Ja nie wiem.

sobota, 1 grudnia 2012

lustereczko, powiedz

Od kilku tygodni moje lustro inaczej ze mną rozmawia. Coś się zmieniło. Albo Ta, Która Patrzy jest nowa, albo Ta Po Drugiej Stronie. Kiedy się nad tym zastanawiam, to zauważam, że nie wiem, która jest która. Co jakiś czas sprawdzam, czy to chwilowy efekt wynikający z układu planet albo fazy księżyca, ale to nie znika. Lubię swoje oczy i usta, i zmarszczki. I właściwie nie znajduję w lustrze nic, czego bym nie lubiła. Chciałabym wiedzieć, jak do tego doszło. I co dzieje się z ciałem, które wydaje się zmieniać na skutek tego, jak na nie patrzę. Nie tylko wydaje się. Zmiana jest wyraźna i nawet dałoby się ją zmierzyć w 3D.

To lustro jest większe niż widzę. Na pewno sięga głębiej, do tego miejsca, w którym mogą się spotkać Ta, Która Patrzy z Tą, Która Jest Widziana. W miejscu, w którym granica między Jedną i Drugą zamienia się w bezczasowy zawrót głowy. Lustro sięga też dalej. Inaczej widzę Ciebie. Od nowa widzę. Widzę bez słów.

piątek, 30 listopada 2012

miejsce na dom

Szłam dziś drogą, którą kiedyś dobrze znałam. Czas zmienia to, co znane w jakieś inne. Kilkanaście lat temu wysiadałam na tym właśnie przystanku i wkraczałam w szczelinę między światami. Tak było często. Zamykały się za mną drzwi autobusu i wchodziłam w mrok (jeśli to była zima) albo po prostu w swoją ciszę, jeśli inna pora roku. Przypomniałam sobie krótki wiersz, który wyświetlił 
mi się na szybie tych drzwi dawno temu. To nie była dobra poezja, bo to nie był jeszcze czas dobrej poezji. Ale chwila między błyskiem, otwarciem drzwi, wyjściem, zamknięciem, pamiętam ją dobrze. Sto metrów, a może trzysta, na tym odcinku drogi od przystanku do skrętu w lewo, wąską alejką, gdzie najwięcej powtarzałam słów, żeby ich nie zapomnieć, zanim dojdę do kartki i ołówka. Jeszcze kilka minut bajkowymi ulicami, obok krzaka magnolii (tam pierwszy raz zobaczyłam kwitnącą magnolię). I potem dom, wysoko ponad dachami innych domów. Teraz pusty, dom w szczelinie między światami.

Włóczę się po okolicy, patrzę co się zmieniło. Tu przybiegał zawsze owczarek collie. Już go nie ma, to było zbyt dawno. Tam dalej, dookoła zagajnika chodziłam z psem, który ze mną mieszkał. Uwielbiał śnieg. Wspominam zimowy spacer, jeden z wielu, pies biegał z dziećmi, nie pamiętam co to za dzieci. Jedno jęczące wyciągałam ze śnieżnej zaspy, drugie, starsze chowało się za drzewami. Goniliśmy w kółko tak długo jak nam się chciało. Mój syn nie widział tych łąk, kiedy z nim tam chodziłam, siedział jeszcze w moim brzuchu.

Gdzie jest mój dom... Nie w mieście, w którym się urodziłam. Nie w miejscach, w których mieszkałam, czy też mieszkam. Nie tam, gdzie są moje książki. Najbardziej czuję go w sobie. Tak jest dobrze. Ale chciałabym jeszcze poczuć ziemię pod stopami, taką moją. Na chwilę moją. Na mniej lub bardziej długą chwilę.

„Mirabilia” czyli Kobiety, których Ktoś nie widział (to nie jest recenzja z wystawy)


Kiedy idę na wystawę fotografii i później przychodzi mi do głowy, żeby zapisać garść wrażeń z tego, co zobaczyłam, to chciałabym się najpierw zachwycić. Chciałabym chcieć różne rzeczy w związku z wystawą „Mirabilia”, ale zachwycić akurat się nie umiem. A czytałam już bardzo dobrą recenzję tego wydarzenia i zbioru fotografii. We mnie po obejrzeniu pozostał cień smutku. Smutku przywołanego pięknem i formą, a najbardziej jakąś moją struną, którą obrazy poruszyły. Widziałam dziś zdjęcia Kobiet, których Ktoś nie widział.

Wystawa się skończyła. Tuż przed zamknięciem oglądaliśmy ją we trójkę – Autor zdjęć, ja i nasz Syn. W wyrazistych ramach, które pasują do klasycznych obrazów, malarskie fotografie. Ciekawie zaprezentowane, kreatywnie. Na zdjęciach kobiece akty. Patrzę na kobiety, patrzę na ich ciała, na ich oczy. Widzę kompozycje, dialog z dziełami dawnych mistrzów. I potem wracam do oczu. Te oczy chcą, żeby Ktoś je zobaczył. I to się nie dzieje. Jeden wyjątek. Znajoma mi kobieta, znajoma z kuchni. Wisi obok półki, o tu. Teraz jest po niej puste miejsce, bo pojechała na wycieczkę do galerii. Kiedy wróci, będzie bardziej swojsko. Widzę ją od kilku lat. Widziałam inne jej odsłony. Troszkę o niej wiem. Chociaż spotkałyśmy się tylko w kilku obrazach. Miałam czas, żeby zdążyć ją polubić.

Kiedy Partner fotografuje nagie ciała kobiet, to może rodzić różne uczucia. We mnie pojawiały się kiedyś zazdrość, poczucie zagrożenia, problem z akceptacją własnego ciała. I pytanie często o osobistą wolność w związku. Czego mogę oczekiwać, a czego nie będę się domagać. Jak daleko chcę odejść w swoją stronę i jak blisko potrzebuję być, żeby czuć się bezpiecznie, żeby czuć się związana, żeby czuć się nieosobna.

Autor zdjęć w moim osobistym odbiorze nie wchodzi w dialog z fotografowanymi kobietami. Nie spotyka się z nimi. Spotyka się z ich piękną formą. Używa tej formy, żeby porozmawiać z widzem o sztuce. Jest w tej rozmowie bez słów sprawny, twórczy, posiada świetny warsztat i wiedzę o historii malarstwa. Rządzi światłem, kompozycją, barwą, linią, połączeniem, fakturą, rekwizytem, symbolem, metaforą, materią. Jest odkrywczy. Rządzi prawie wszystkim. Pozostaje jedynie para zdziwionych oczu, które nie utonęły w oczach tego, kto patrzy. Nie sięga w głąb tej pary studni. Albo może to ja nie sięgam. Nie komunikuję się. Widzę w tych oczach pytanie „kim jesteś?” i znajduję ciszę zamiast odpowiedzi.

To w ogóle nie jest recenzja. To jest tekst o oczach.

No tak. To nie jest o zdjęciach. To jest tekst o moich oczach.

środa, 28 listopada 2012

manna w pełnię

Ze dwa razy na pięć lat zdarza się taki złoty miesiąc, który ma trzy piątki, trzy soboty i trzy niedziele. Albo czegoś innego ma trzy. I wtedy dostaję wiadomość, że to jest własnie TEN jedyny od 732 lat (albo od 824, w alternatywnej wersji) miesiąc, kiedy mam szansę być bardziej bogata niż jestem. Niewiarygodnie bogata. I to nie jakieś tam bogactwo duchowe, tylko to prawdziwe, po prostu będę spać na pieniądzach. Wystarczy, że wyślę do pięciu (siedmiu) ((siedemdziesięciu siedmiu)) znajomych tę wiadomość i manna mnie zasypie. Całkiem. Dziś jest wtorek, nie pierwszy mój wtorek. Słońce już za chmurami, widzę po lewej przez okno. Pójdę zaraz w tamtą stronę po Dziecko do przedszkola. W drodze powrotnej będziemy deptać albo nie deptać szpary między płytkami chodnikowymi, a przed nami wysoko zaświeci księżyc. Jutro jest pełnia, każde życzenie się spełnia. Manno syp śmiało, zgadzam się. Ja za to policzę wtorki, płytki chodnikowe stąd dotąd, a potem jeszcze chmury. Jak skończę liczyć, kupię sobie biurko, krzesło, nową wystrzałową filiżankę do kawy i napiszę książkę.

wtorek, 27 listopada 2012

elektryk o dobrych oczach

Przedzieram się przez remont, jestem w tym coraz lepsza. Dziś drugie spotkanie z elektrykiem. Spóźnił się, więc zdążyłam zwiedzić okoliczne łąki. Zmieniły się od kiedy je pamiętam z dawnych spacerów. Są coraz mniejsze. Miasto nieuchronnie pożera pola. Nad bruzdami ziemi las dźwigów, hałasują, zagłuszają ptaki.

Koniec spaceru, wracam sprawdzić, czy żarówki świecą. Świecą. Elektryk jest miły i pomaga mi przenieść kilka mebli. Rozmawiamy o losach świata. Pan Krzyś żałuje, że nie przyniósł dla mnie książek – Lubi Pani czytać książki? – pyta. Patrzę z zaciekawieniem. Potem już jest o Biblii, o tym świecie i o tamtym. Po raz kolejny Ktoś głosi mi Ewangelię. Sporo wie o historii Rzymu w pierwszym wieku tej ery, potem trochę o Jezusie, końcu czasów i jak rozpoznać Ducha Świętego. Zastanawiam się po cichu, czym jest ten koniec czasów. Dla mnie, dla Niego i dla samych czasów… Jest tak spokojnie.

Przyznaję, że jestem ponad religiami. Jednak nie dzielę się z Nim moją ulubioną mantrą, którą śpiewałam chodząc wcześniej po łąkach. Pan Krzyś zdecydowanie stawia na Jahwe. Ja zapytana nie potrafię powiedzieć imienia Boga. Przyznaję nawet, że nie potrafię i że cokolwiek bym powiedziała, to będzie nadal tylko słowo, ludzkie słowo, w jednym z wielu języków.

Z wielką łagodnością mój elektryk ostrzega przed okultyzmem i ta łagodność sprawia, że nie ma się czego bać i dalej sobie rozmawiamy, a czas płynie. Nad dachami przelatuje kolejny samolot, leci z tego świata do tego samego.

W końcu mówię, że najbardziej widzę Boga w oczach ludzi. I że w Jego zobaczyłam od razu. Nic nie bujam, naprawdę zobaczyłam.

Pan Krzyś żałuje, że nie ma drugiego kasku, chętnie by mnie podwiózł motorem do domu. To miłe. Życzymy sobie wszystkiego dobrego. Idę dalej.

niedziela, 25 listopada 2012

a na koronce plama od słońca


Minęło dziesięć lat. Malowaliśmy razem ściany, wbijaliśmy w nie gwoździe, wieszaliśmy obrazy. Zrywaliśmy jabłka. Przyszedł do nas Chłopiec-promyk, radosny jak Ty, błękitny jak ja. Wędrowaliśmy po świecie, po światach. Wędrowaliśmy coraz dalej.

Spadł ze ściany obraz. Wyjmuję z szafy suknię; krem i purpura przelewają się przez ręce. Na zapomnianej fotografii ja w tej sukni, Ty stoisz blisko.

Nie da się zmyć plamy. Suknia jest czysta, a ta plama na niej to wyraźna świetlna smuga. Żółty cień, uczyniło go słońce i czas.

Potrzeba będzie zręcznych dłoni, które teraz potną materiał i oddzielą plamę od tego, co może stać się czymś nowym.

Oddaję czerwień i oddaję koronkę. Oddaję rzeczy światu. Oddaję słońcu smugę moją i nie moją. I słowa też oddaję.

Jestem z tym, co pozostało w pustych dłoniach.

spokojnie na piasku

Jeśli następnym razem zdołam zachować przytomność, kiedy dzika tęsknota porwie mnie w nieznane, może nie będzie tak, że przeczołga mnie po górach, chmurach, rzekach, ostrych krzakach, aż w końcu wyrzuci na piasek, a ja tam obolała, na wpół śniąca, na wpół pamiętająca, na wpół wściekła z solą pod powiekami i brakiem wiedzy po co to. Więc jeśli zdołam zachować uważność i usłyszeć głos... Może da się go usłyszeć i spokojnie położyć się na piasku i się nie poruszać. I tak leżąc, po prostu pójść za tym głosem i dojść do Siebie, do tego pozornie pustego miejsca (pozornie, bo przecież głos, słyszałam). Dojść do Siebie i odnaleźć to coś, co nigdy nie zginęło. Jeśli…

wtorek, 13 listopada 2012

czas


Przychodzi, wciska się nieproszony w moje czekanie, rozpycha łokciami, tak jakby chciał się rozgościć tu już na zawsze. Nie zważa na to, że jestem nieuprzejma i nie mam wcale ochoty częstować go herbatą. Nie chcę, żeby tu siedział i siedział nie wiem jak długo. A gdyby tak miało być zawsze...

Innym razem biegnie jak opętany, nie daje się dogonić. Bywa, że daję się porwać tej grze.

Zobaczyłam czas w Dziecku. W tym maleńkim chłopcu, który kiedyś popatrzył na mnie pierwszy raz. I w tym większym, teraz. Zupełnie nie sposób w to uwierzyć, kiedy to się stało i jak. Nieustanne dorastanie do świata, jakby poza czasem. Nieuchwytne.

Myślenie o czasie zaczęło się od mentalnej wyprawy w przyszłość. W przebłysku jasnowidzenia, patrząc na śpiącego chłopca, zatroskałam się o bunt przyszłego nastolatka. Czas na to też pozwala, żeby sięgnąć tam, gdzie jeszcze nie ma tego, co jest. I pomyślałam, wracając do Dziecka, że mogę przeoczyć nastoletni bunt, zahartowana codziennymi walkami o wielkie małe ja.

Spóźniłam się do pracy. Piszę.

Zaraz nów księżyca... czas się toczy po niebie, po mnie.

zaćmienie


To, czego nie widzę, też istnieje. Dziś będzie całkowite zaćmienie słońca. Ciemność zasłoni blask, a potem przeminie.
Przyłapałam się na nieskromnej myśli, że mnie to nie dotyczy, bo to nie moja połowa Ziemi. Cóż za ignorancja i egocentryzm. Zupełnie, jakby ważne dla świata było to, co odsłania się przed moimi oczami. A reszta tonie w mroku, zaćmiona. Dobrze, że czasem da się otworzyć oczy, które wydawały się już otwarte.

środa, 7 listopada 2012

spotykam strach

Do Mnie, do Ciebie i do Świata

Chciałabym już dłużej nie ranić Siebie. To nikomu i niczemu nie pomaga.
Chcę przestać wreszcie ranić siebie tęsknotą i nieświadomym brakiem zgody na to, żeby ktoś mnie kochał.

Może właśnie po to przychodzę tak długo, całą już wieczność do Ciebie.
Żeby odebrać sobie tę przestrzeń. Żeby jej nie było.
Bo tak jest bezpieczniej, kiedy nie ma przestrzeni.

Więc już nie.

Pełne imię rodzi strach. Strach Bycia.
Spotykam strach.
No to teraz zgoda na strach przed miłością.
I na jego przekroczenie.
Zobaczyłam... że nie przychodzą do mnie mężczyźni, już od lat. A kiedy przychodzą i przestaję udawać, że tego nie widzę, to ja im po prostu nie wierzę. A jeśli nawet uwierzę, to nie wierzę światu, sobie...

Zasłaniam twarz, siebie. Robię tę ciemność, żeby tylko nikt nie widział mojego pięknego szaleństwa.

I tęsknota jest zamiast istnienia, zamiast spotkania, zamiast miłości i zamiast przestrzeni.

Więc dość.

Teraz świadomie
robię przestrzeń
na miłość
i na bycie kochaną
otwartą
wolną
przestrzenną.

Taka afirmacja na dziś i na zawsze.
Trudna jak cholera.

Krok.
I jeszcze jeden krok.

Potrzebuję wypowiadać słowa, wtedy one nabierają mocy.


Anna

czwartek, 1 listopada 2012

święto Żywych i Umarłych


Mam dziś święto Żywych i Umarłych. Zapalam świeczkę, jak co dzień. Wspominam Brata i Tatę. Z wszystkich bliskich mi zmarłych dziś najwięcej myślę o cioci Łucji, siostrze mojej Mamy. Łucja była druga z rodzeństwa, urodziła się kilka lat przed wojną i tej wojny nie dożyła. Dla mnie zaistniała niedawno, nie pamiętam od kogo się o Niej dowiedziałam, ale było to na cmentarzu w Skalbmierzu, przy grobie Dziadków. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, a może nawet uwierzyć, że została zapomniana. Jej istnienie, krótkie życie, śmierć i nawet miejsce pochówku. Przywołałam pamięć o Łucji wśród jej rodzeństwa, ale z jakiegoś powodu stała się bardziej dla mnie niż dla nich ważną Osobą. Widzę Łucję nie jako dziecko, ale piękną postawną kobietę w długiej sukni. Przychodzi, gdy jej potrzebuję. Kiedy patrzę na Przodków, to ją widzę najwyraźniej.

Dziś łączy się we mnie głęboki smutek z ogromną radością i wdzięcznością za tych, którzy żyją i są blisko, choć czasem daleko. Właśnie tak, żywi i umarli, są blisko i daleko.

piątek, 26 października 2012

o radości


Byłam dziś na jodze. Kiedy jechałam tramwajem przez miasto (to dobry dzień na tramwaj przez miasto, bo Planty w słońcu), uświadomiłam sobie, że znam tego Nauczyciela już ponad cztery lata i po raz pierwszy jadę do niego na jogę. Jest coś takiego w byciu Nauczycielem, czy też z mojej perspektywy - uznania Kogoś za nauczyciela, że ten Ktoś bardziej Jest niż coś robi. I niełatwo to wszystko nazwać słowami, a jednocześnie jest bardzo realne.

Ta joga dziś, ruch ciała, oddech, połączenie ruchu i oddechu. Obecność.

Siedzę przy stole, zjadłam już przedpołudniowe śniadanie, zabieram się do pracy. Najbardziej chce mi się pisać. Myślę też, czym jest zdrowie. Do czego mi jest potrzebne, skąd się bierze. Czuję wyraźnie, że oddycham. Mój astmatyczny oddech nabrał przestrzeni.

Ciało urodziło się, żeby się poruszać. Człowiek stworzony jest do radości. Nie tylko w słoneczny dzień. W szary dzień też. I nawet najciemniejszą nocą. Ta radość nie zawsze oznacza zabawę, śpiew, taniec. To może być po prostu radość z oddychania. Aż radość z oddychania. Jest cicho. W oddali wzgórza Lasku Wolskiego brązowieją. Cienie przesuwają się bardzo powoli, zgodnie z rytmem słońca.

niedziela, 14 października 2012

kilka słów o śmierci


Boję się pisać o śmierci. Bo trudno mi się pisze o czymś tak bardzo ważnym, co podchodzi czasem blisko, a czego przecież do końca nie znam. To trochę jak pisać o Bogu. Strach, że każde słowo może okazać się nieprawdziwe. A jednocześnie, kiedy przeglądam swoje teksty i wiersze, to śmierć jest w nich wciąż obecna.


Zaczynam pisać ten tekst, otwieram worek ze wspomnieniami. I nagle, to zdarza się już nie pierwszy raz, Dziecko podejmuje temat, chociaż piszę w ciszy.

- "Mamo, powiedz coś do mnie! Na mnie popatrz!!!"  Patrzę. - "Nie żyję!" .....  - "Synku, a co to znaczy?" - "Mamo, wiem, co to znaczy. Że już na świecie nie ma Tytusa."  Słucham uważnie, ale to już  koniec wyjaśnień. Zamyśliłam się. I w tym momencie wielki pluszowy pies ląduje na mojej klawiaturze. To znak, że życie wciąż trwa, bryka, bawi, złości, hałasuje. Życie komunikuje się poza słowami. Myśl o śmierci znajduje drogę z mojego umysłu do umysłu pięciolatka. Umysł tę myśl słyszy wyraźniej od wielu innych. Wracam do pisania, do śmierci, do życia.


Śmierć może być jak telefon w środku nocy. Jak lawa wylana na świadomość o czwartej nad ranem. Jak wstrzymany oddech. Kiedy nie podnoszę słuchawki. W półśnie nie chcę jej podnosić. Wiem, że bardzo nie chcę tej rozmowy. Najbardziej na świecie nie chcę tej rozmowy. I chwilę potem dowiaduję się, że nie mam Brata. I to znaczy okropnie dużo. I jakby nie znaczyło nic. Bo umysł teraz i tak niczego nie przełyka.


Śmierć jest jak świat równoległy, w którym też jestem. Ja. Jestem na przykład kobietą, matką, mieszkanką dużego miasta, kimś, kto umie pisać po polsku; jestem nauczycielką, studentką, głosem, który śpiewa; jestem kimś, kto się wzrusza i kimś, kto potrafi zranić. Jestem też mężczyzną, kamieniem, oddechem, wodą, dzieckiem, staruchą. Jestem wreszcie tą, która umiera. I to nie jest metafora.


Śmierć może być jak rozstanie z Ojcem przed laty. Może mieć zapach bezradności, szpitala, smutku, strachu. Może wyznaczać rytm drogi przemierzanej co tydzień, żeby potrzymać więdnącą dłoń i pomilczeć. Kiedy coraz dotkliwiej przychodzi zrozumienie, że ciało jeszcze żyje, a poza tym nie wiem nic. I nawet chciałoby się modlić o cud uzdrowienia albo niecierpienia, albo o cokolwiek.


Śmierć może mieć swoje miejsca na cmentarzach, gdzie w kamieniach żyją litery, układają się w imiona. A głęboko pod ziemią toczy się życie, o którym wolimy nie myśleć. Marmur jest gładki i dobrze zasłania ciemność. Odwiedzam groby i przysięgam, że nie wiem, po co to robię.
 W domu często płonie świeczka. Bywa, że ona jest moją jedyną modlitwą. I ten płomień świeczki, i ta modlitwa są jak wołanie bez słów, bez głosu, dokądś.


Śmierć może być obecna w codzienności. Ociera się o moją skórę, zupełnie jakby się łasiła. Jest. Kiedy zabijam komara. Kiedy jem rybę. Kiedy dzwonię piąty dzień do Matki, a ona ciągle nie odbiera telefonu. Kiedy krew menstruacyjna oczyszcza mnie, a wraz z nią odchodzi możliwość początku życia. Kiedy zasypiam i nie wiem, gdzie jestem. A potem rano wracam i nie wiem, gdzie byłam. Kiedy patrzę na Księżyc i przychodzi znowu ta noc, że on gaśnie, cały. Kiedy Syn ma atak duszącego kaszlu, a ja zawijam go w koc i stoimy tak na balkonie, łapiąc oddech i spokój. Kiedy trawa zimą cała gaśnie i czeka długie miesiące, żeby wiosną od nowa się urodzić. Kiedy odchodzą ludzie, co mieli być na zawsze. Idą w swoją stronę i zostawiają tu puste miejsce. Kiedy ja sama odchodzę od siebie, tej, która wydawała mi się jedyna możliwa.


Śmierć może być alternatywą. Tak jak z tym światem równoległym. Żyję i nie żyję. Piszę teraz i słyszę odgłosy miasta. Poruszam dłońmi, oddycham, patrzę, myślę, przełykam ślinę, czuję ciężar siebie, ciepło. Jestem.

Kilka dni temu siedziałam w ciszy, ciemności, bez picia i jedzenia. I gdzieś tam spotkałam siebie na krawędzi. Zobaczyłam tą, która potrzebuje wybierać. Poczułam żal, że życie nie jest dla mnie jedną wielką lekkością. Radosnym darem, zachwytem. Eksplozją energii, działaniem, kreowaniem, ekstatycznym tańcem wśród ziół i kwiatów. Że jest też ta, która zanurza się w ciemność. Śmierć jak jedna ze stron życia. Dla mnie piękna i uwodząca. Wciąż jeszcze nie wiem, co znaczą słowa Don Juana, że śmierć może być wielkim sprzymierzeńcem, ale przeczuwam wartość tej nauki. Coraz bliżej.



Tekst został opublikowany w "Trzech Kolorach", nr 9., październik 2012
"Trzy Kolory" można pobrać ze strony: http://www.sabatnik.pl/news.php

niedziela, 7 października 2012

jawy i zjawy


We śnie zaginęło moje Dziecko. Obudziło mnie przerażenie i to przerażenie zamieszkało w brzuchu, chociaż po tej stronie jawy Dziecko spało za ścianą. Wiedziałam, że śpi, nie musiałam iść tam, żeby to sprawdzić. W tamtej nocnej rzeczywistości wszystko było równie wiarygodne, chociaż z perspektywy dnia bardzo dziwne, niepojęte.

Wracam do chwili przebudzenia i przypominam sobie ten strach. I mój umysł, który długo podążał za wydarzeniami nocy. Analizowałam postawę, słowa, mowę ciała osób, które nie chciały wziąć odpowiedzialności za zniknięcie Dziecka z przedszkola, zastanawiałam się, dlaczego policja mówi, że dziś już nie szuka, bo za późno, bo za ciemno.

Już nie spałam, już przekroczyłam granicę między światami, ale moje ciało nie wróciło całkiem. Byłam ze strachem i nawet teraz potrafię go poczuć sterując wyobraźnią. Ciało, myśli, uczucia, śniły wciąż we mnie przebudzonej.

Ze snem można pracować, można rozwinąć tę historię, szczególnie, jeśli jest bardzo poruszająca; istnieje wiele na to sposobów. Psychologia zorientowana na proces (a także np. analiza Jungowska, gestalt, psychodrama) proponuje, żeby postaci pojawiające się we śnie uznać za części śpiącego. Taki wewnętrzny nocny teatr, w którym jestem ja-która-śnię, ja-zaginione-dziecko, ja-niefrasobliwa-przedszkolanka, ja-policjant-który-ignoruje-problem, ja-ciemna-droga-do-domu… Jestem wszystkimi, którzy wstąpili na scenę. Wybieram postać, staję się nią i sprawdzam, co się pojawia. I za tym podążam. Aż do rozwiązania, zobaczenia niewidzialnego. Ciekawsze są postaci ze snu inne niż „ja”.

Nie wszyscy uznają ważność snów i jakiegokolwiek zajmowania się nimi. Po co mielibyśmy to robić? Zdaje mi się, że to kwestia przekonania o tym, czym w istocie jest sen i kim ja jestem wobec snu. Dla mnie sen to zanurzenie się w ciemną stronę duszy i pewien w tej ciemności błysk. W nocy, w ciemności, w przestrzeni, której nie kontroluję „normalnym” myśleniem, mogę poznać taką siebie (i nie tylko siebie), której w świetle dnia nie zauważam. Przedrzeć się na chwilę przez mgłę, wrócić i zaprzęgnąć uwagę i świadomość do tego, by tę mgłę pozwoliły odsłonić.

Arnold Mindell, twórca psychologii zorientowanej na proces (POP), badając sny, ale też symptomy pojawiające się w ciele, rozpoznał czy też postawił hipotezę, że śnienie nie jest domeną nocy. Śnimy nieustannie. Jest sobie „zwykła” rzeczywistość, ta w której teraz układam myśli, stukam w klawisze, słyszę jak spadają klocki, jak Dziecko walczy z niewidzialnymi przeciwnikami, słyszę krople deszczu na parapecie. Otóż ta rzeczywistość to wierzchnia warstwa większej całości. Jest część mnie, nazwana przez Mindella śniącym ciałem, która w nocy śni, ale w dzień też to robi, tylko ja w to nie patrzę. Potrzeba mi szczególnego rodzaju uwagi, żeby odkryć, poznać śnienie. A to śnienie przebija się do mojej świadomości, chce zostać zauważone, rozpoznane. Części mnie, które ignoruję, będą pukać. To są albo nieznaczne sygnały, powtarzające się trudności w relacjach, irytujące przypadkowe zdarzenia, synchroniczności.

Kiedy to nie wystarcza, kiedy nie zauważam sygnałów, ciało odzywa się głośniej, informacja przejawia się jako symptom, który już trudniej zignorować. Bo na przykład boli. Mogę wtedy grać dalej w udawanie, że mnie to nie dotyczy i wziąć lekarstwo na ból, ukryć go, zasłonić. Śniące ciało nie ustąpi i informacja może przejawić się jako choroba, staje się głośna, wyraźna, niemożliwa do zignorowania.

Jeszcze jeden krok w nocne obrazy i w śnienie. Pozostaje we mnie niedopowiedzenie, pytanie, zagadka; coś co jest kwestią bardziej wiary niż wiedzy. To pytanie o dwie strony świata. We śnie byłam tam, teraz jestem tu. Które z tych miejsc jest prawdziwe? Sen? Jawa? Wszystko?

Aborygeni wierzą, że śnienie jest tym, co stwarza cały świat. Stwarza w szczególności to, co nazywamy rzeczywistością, tą dotykalną, widzianą, słyszaną, możliwą do zmierzenia. Śnienie dla nich to źródło istnienia.

Wracam do zaginionego „w nocy” Dziecka. Jest we mnie ktoś, kto się gubi. Nie wiem jeszcze kto to. I co dalej… Zgubić się? Odnaleźć? Uciec do domu? Zaryzykować drogę pod górę przez mrok, noc i zarośla? Nie wiem i nie wymyślę. Jeszcze widzę mgłę. Jeszcze nie doświadczyłam tego co jest.

czwartek, 4 października 2012

serce

Medycyna zajrzała do mojego środka posługując się promieniami X i napisała na maszynie, że mam zmiany zapalne w lewym płucu. A to oznacza, że statystycznie należy mi się antybiotyk.

Odstawiłam wczoraj syrop przeciwkaszlowy, skutecznie chronił mnie przed bólem i pozwalał spać. I dziś zaczęłam słyszeć nieuzbrojonym uchem swój szumiący oddech, czasem więcej, trochę jakby kot mruczał.

Choroba trwa i trwa, i wciąż coś nowego mi podaruje. Dziś przypomina o tym, że chcę żyć. Idę i uśmiecham się do słońca. A kiedy siedzę z tym oddechem i z ciszą, to tak ogromnie mocno czuję serce. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak mocno. Moje serce jest większe niż to miasto.

środa, 26 września 2012

przez żołądek do serca



Zacznę od choroby. Ona jest tym czymś, co zaburza tak zwaną normalność. Zwykle jej nie chcę, a kiedy się pojawia, odpędzam jak natrętnego komara. Tak, chciałabym nawet trzepnąć ręką i pozbyć się problemu raz na zawsze. Móc po prostu pracować, chodzić, pisać czy śpiewać, zmieniać świat, gotować albo nawet nie robić nic, ale czuć się przy tym dobrze. Nie da się ani odpędzić, ani pacnąć. Można szukać sposobów na wyleczenie, wzmocnienie ciała. Można się zastanawiać skąd i po co. Można się zmartwić mniej czy bardziej. Można być z bólem albo łyknąć tabletkę. Można spotkać uczucia bezsilności i smutku. Można poprosić i otrzymać pomoc. Choroba trwa, ciało robi coś, o czym umysł nie wie, nie wszystko może skontrolować. Można nawet się bać.

Piję zioła, zażywam przepisane lekarstwa. Z trudem znajduję równowagę między tym co powinnam zrobić, a potrzebą snu i odpoczynku. Doświadczam pierwszego zabiegu akupunktury i pierwszego stawiania baniek.

A teraz jasne strony. Nauczyłam się prosić o wsparcie. Pokazałam bliskim osobom swoją słabość. Poczułam radość ze spotkania, z obecności, z czyjejś na mnie uważności. I jeszcze jedzenie. Według medycyny chińskiej bardzo ważne jest, co jemy. Ale jeszcze ważniejsze, w jaki sposób, w jakim nastroju przygotowujemy i zjadamy posiłek. Wydawało mi się, że o to dbam. Ale tylko mi się wydawało. Dziś z uwagą i troską o siebie ugotowałam prostą potrawę z ryżu, jarzyn, masła, przypraw. Z radością, że mam czas i możliwość, żeby to dla siebie zrobić. Że mogę usiąść przy stole, w ciszy. Zamknęłam oczy, popatrzyłam na cztery strony świata z wdzięcznością za to wszystko co mam. I to było pyszne. Przypomniało mi się powiedzenie „przez żołądek do serca”. I właśnie nakarmiłam swoje serce.

poniedziałek, 10 września 2012

roślinka i zakochanie

Ostatnio wpadłam w mgłę. Ona jest nawet przyjemna, ale też trochę męcząca. Kiedy udało mi się na chwilę wynurzyć z niej głowę, zapytałam: "do czego mi potrzebne to zakochanie? po co ono przyszło akurat do mnie?".
Potem przeczytałam u Castanedy takie słowa Don Juana: "Świat wokół nas jest tajemnicą. A człowiek nie jest lepszy od czegokolwiek innego. Jeśli mała roślina jest dla nas hojna, powinniśmy jej podziękować, w przeciwnym wypadku może nas nie wypuścić."
Wtedy nadleciał bumerang z moim pytaniem. I... podziękowałam temu zakochaniu, że spadło na mnie jak piorun. Może teraz puści mnie wolno? Zapytałam jeszcze: "zanim odejdziesz, powiedz mi, z czym przybywasz? czy masz dla mnie jakąś wiadomość? chcę ją usłyszeć."

niedziela, 9 września 2012

od pierwszego wejrzenia

Kochałam mojego Syna, zanim go zobaczyłam. Nie za to, jaki był i jak wyglądał. Za samo istnienie. To najlepsza znana mi szkoła miłości bezwarunkowej. Potem po raz pierwszy popatrzyłam na tego małego Człowieka. Zaskoczył mnie, wydał mi się zupełny. Nie jak ktoś, kogo będę wychowywać, kształtować. Ale Ktoś, kto już jest Jakiś.
To się potem zmieniało wiele wiele razy, to patrzenie. Nabierałam pewnego wyobrażenia o Dziecku. Że jest żywiołowe, wybuchowe, bardzo energiczne, sama nie wiedziałam jakie jeszcze, nie wszystko potrafiłam ponazywać, ale miałam pewien obraz. I ten obraz ewoluował, a czasem przeżywał swoisty przeskok kwantowy. Syn bywał już i brawurowy, i nieśmiały. Nieobecny i uważnie wpatrzony. Marudzący do granic wytrzymałości i radosny, roztańczony.
Skończył pięć lat. To początek naszej, a przede wszystkim jego drogi. Te wszystkie zmiany zaburzają porządek, wytrącają z rytmów codzienności, dostarczają niespodzianek, które cieszą albo irytują. I ja wszystkie te zmiany uwielbiam. Lubię patrzeć od nowa, widzieć od nowa. Skreślać to co myślę, na rzecz tego, co jest. Zachwycać się.

Chciałabym móc w taki sposób patrzeć na każdego człowieka. Ze świeżością chwili. Poznawać, odkrywać. Nie przypinać szpilkami własnych wyobrażeń do czegoś, co nieustannie się zmienia, płynie.

Żeby każde patrzenie było pierwszym. Na Ciebie. I na Siebie też.

wtorek, 4 września 2012

płakać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej

Wczorajsze zdarzenie i rozmowa zwróciły moją uwagę na to, co robimy z płaczem. Robimy różne rzeczy. To zależy od konkretnej osoby, płci, wieku, okoliczności, miejsca. Czasem płaczemy, kiedy mamy na to ochotę. Częściej czujemy się głupio płacząc. To jest wstydliwe, niezręczne, nieakceptowane. Wolno płakać na pogrzebach. Wolno płakać, kiedy nikt nie widzi i nie słyszy. A i to nie zawsze, bo jest jeszcze ten wewnętrzny głos, cenzor, strażnik porządku, który "wie" jak być powinno.

Osiem lat byłam z mężczyzną i raz tylko widziałam jego łzy. Wiem, że wielki był wtedy jego smutek spowodowany stratą, ale dobrze mi było spotkać te łzy, czułam ulgę.

"Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze", "no, nie maż się już", "uspokój się, przecież nic się złego nie dzieje", "już jesteś duży" - to przykłady radzenia sobie ze łzami dziecka. Dziecka, które potem staje się dorosłym. Mieszka w tym dorosłym i jest dzielne, choćby nie wiem co.

Nie czytałam nigdzie o tym, ale podejrzewam, że istnieją kultury inne pod tym względem od naszej. Takie, w których wolno swobodnie wyrażać uczucia. Na przykład wolno płakać. Łzy społecznie dozwolone. Wolno się wzruszyć do łez, smucić płacząc i śmiać przez łzy. Bezwstydnie, tak po prostu.

W naszej kulturze płakać wolno w gabinecie psychoterapeuty. O ile ma się możliwość i odwagę, żeby tam wejść. I jeszcze trzeba zostawić za zasłoną wewnętrznego krytyka.

Zaczynam śnić społeczną kampanię: "Uwolnić łzy!"

dziecko się zachowuje

Dziś był dobry trudny poranek. Tytus zaczął trzeci rok swojego przedszkola. Trochę chciał, a trochę nie chciał. Nie wyspał się. Sytuacja wyklarowała się po założeniu w szatni lewego papucia. Dalej już nie szło całkiem. Popłynęły łzy i płynęły długo. Tytus nie chciał wejść do sali i nie byliśmy w tym zgodni. Potem przyszła na pomoc pani dyrektor, ale nie spodobał mi się sposób, w jaki się do tego zabrała i postanowiłam działać dalej sama. Tytus w końcu wszedł do sali nadal płacząc. Kiedy przyszłam po niego po obiedzie, tak jak się umówiliśmy, próbował negocjować, że zostanie do podwieczorku.

Potem różne rzeczy robiliśmy razem, plac zabaw, obiad, zakupy, a wieczorem wrócił do tematu. Opowiedział mi, jak to było rano. Zaczął tak: "Wiesz co? Jak jest myśl, to ona się w głowie tak myśli i myśli." Potem też było ciekawie. Dowiedziałam się o tym, skąd się biorą łzy, kiedy ma się pięć lat. Mnie się rano też chciało płakać, ale dopiero później, kiedy pani dyrektor ogłosiła: "jak tak, to może pani zabierać dziecko do innego przedszkola" i jeszcze później, że niby sobie nie radzę, bo "dziecko już duże i nie powinno się tak zachowywać." A dziecko się jednak zachowywało. I przyjęłam te wszystkie uczucia. Teraz spać, jutro będzie nowy dzień.

niedziela, 24 czerwca 2012

z brzucha rozpędzonego węża

Muzyka. Znam te piosenki, te dźwięki, te słowa. Znam tego człowieka, trochę. O ile można znać człowieka, o ile człowiek chce być poznany. O ile ja gotowa jestem tak naprawdę przekroczyć granicę między ty i ja.
Ty jesteś na północy, ja jadę na południe. Jedzie mnie więcej niż jedna. Wiele. Jedna słucha - ma uszy, w których mieszczą się słuchawki. W tych słuchawkach ty śpiewasz o poziomkach.
Jestem ja, która pisze, pozwala się wyłaniać słowom. Palce stukają w klawiaturę napędzane myślą, czuciem. Oczy patrzą, śledzą znaki, sprawdzają, czy wszystkie są na swoich miejscach.
Jestem ja, która się dziwi temu wszystkiemu – parze stalowych szyn i pędzącemu po nich wagoniastemu wężowi. Dziwi się sercu, które wczoraj płakało, a teraz się zachwyca - sobą i resztą świata. Zachwyca się istnieniem dźwięków, odległościami pomiędzy dźwiękami i pomiędzy ludźmi. Zachwyca się porządkiem kosmosu, drzewami w nocnym rozpędzonym za oknem lesie, kawałkami kobiecego ciała połączonymi w jeden ruch.
Jestem ja, która mieszka tu w tym ciele i też tam, w dalekiej bliskiej przestrzeni.
Jestem ja, która nie wie, jakie jest jutro.
Jestem ja, która patrzy na plecy odchodzących mężczyzn, po obu stronach snu.
Jestem ja, która patrzy na siebie patrzącą na to wszystko.
Jestem ja, która w jednym z możliwych światów przemienia się w kogoś, kto jest kimś innym.

niedziela, wspomnienie soboty i dalekiej przeszłości


Duży park w środku miasta. Jak dla dziecka, ogromny. Dziecko stawia kroki – pierwsze, drugie, trzecie. To jest chłopiec. Kiedyś będzie moim ojcem, a potem umrze, ale teraz jest właśnie małym chłopcem. Warszawa, z dawną zabudową, bo to się dzieje przed wojną. Wojna nie jest sprawą dzieci, to robią dorośli. Później nazwą ją drugą światową, ona przyjdzie i zabierze to miasto, i wiele innych miast, wsi. I miliony ludzi. A tego chłopca zachowa przy życiu, jego mamę i tatę też. Wyjadą na wschód, zostawią to miejsce, które przez chwilę było domem i też jakimś snem, nadzieją na lepsze życie.

Sobotni późny wieczór, idę przez ten właśnie park, czy też skwer. Ogród Saski. Dziś jest dzień ojca, dlatego myślę o tamtym chłopcu, którego widziałam na starym zdjęciu. Zostało zrobione w tej okolicy, tu niedaleko mieszkali. Drzewa w tle, ich ciemna szarość oznacza zieleń, biel dziecięcego ubranka oznacza biel.

W ten sobotni wieczór mijam Grób Nieznanego Żołnierza, tam dorośli ubrani w mundury stoją nieruchomo, bez jednego drgnienia, bez mrugnięcia. Trzymają broń. Stoją i pilnują prochów albo może raczej pamięci o prochach. Tego symbolu, który sięga prawie tak daleko w przeszłość, jak ja teraz sięgam. Woda płynie w fontannie.

Dziś w kalendarzu jest nie tylko dzień ojca, każdego ojca. Dla mnie jest to rocznica pogrzebu. Ojciec został pochowany daleko stąd na południe. Tam się urodziłam, a teraz z całej rodziny został w miasteczku jeden grób z jednym miejscem zajętym i jednym wolnym.

Mój czerwiec, miesiąc, w którym zaczynają już pachnąć lipy, ale też miesiąc rocznic i pamiętania o śmierci. Za kilka dni będę wspominać brata. Jego prochy przywiezione z Niemiec leżą pod ziemią na cmentarzu w Wałbrzychu. Pierwszy raz pojechałam tam ubrana w kolor żałoby.

Smutek i tęsknota, za mężczyznami, którzy byli daleko, a teraz są jeszcze dalej. Za tymi dwoma, i za paru innymi, co przychodzą, żeby odejść.

Czasem zdaje mi się, że po to Bóg stworzył ludzi, żeby przychodzili i odchodzili.

Pociąg z Warszawy do Krakowa wjeżdża coraz bardziej w ciemność. Przypominam swoje kroki po stolicy, po jej ulicach, chodnikach, parkach. Te chwile najbardziej, w których przebiegała niesforna myśl i zaskakujące uczucie bycia w domu. Wracam. Do miasta, które przez lata było moim domem. Do miejsca, które jest teraz zmianą. Wiozę parę rzeczy potrzebnych w podróży i jeszcze w sobie wspomnienia punktów w czasie, znanych stopom, oczom, tęsknotom. Wracam. Odchodzę.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

podróż w czasie

(start - grudzień 2006; udział wzięli - mniej lub bardziej obecni - kobieta, mężczyzna, brzuch kobiety, mieszkaniec brzucha, świat niewidzialny)

Słowa z brzucha


*
Ono uczy się ze mną słuchać muzyki, która przedtem nie istniała. Rośnie. Noszę początek. Początek był kiedyś. Albo nigdy go nie było. Matka, brat, ojciec, prababka, mąż nie z krwi, tylko odnaleziony i dalej wszystkie pokolenia jak paciorki. Adam. I jeszcze ten przed Adamem.

*
Śnieg, Wigilia. Kiedy się urodzi, będziemy rozmawiać ze zwierzętami. One też nas nie zrozumieją.

*
Celebracja samotności. Spokój w tej samotności i przyjemność.

*
Katar. Oczy łzy. Ciało porusza ręką. Ręka porusza piórem. Pióro pisze. Stąd się biorą słowa. W ciele podobno ktoś jest. Uwięziony jeszcze bardziej. Przywiązany nitką. Skazany na mój katar i moją samotność. Na rosół, ruskie, dżem malinowy i imię, które wymyślę. Na istnienie. Na swoją własną osobność.

*
Zasłona się poruszyła. Nie, to nie była zasłona. Podchodzę do okna, ciemno. W dole latarnie utonęły we mgle. Znowu coś drgnęło i jeszcze słowa, których nie da się zrozumieć. Odruchowo chwytam medalion zawieszony na rzemyku na szyi, ale głosy nie cichną. Słyszę bardzo blisko. Włączam czajnik, siadam w fotelu i zawijam się w koc. Sięgam po książkę i nie otwieram jej. Słyszę swoje ciało, te wszystkie szumy, szmery i podwójne bicie serca. Pierwszy raz.

*
Siedzę w maleńkiej klatce, w zacisznym pudełku. Wiem że jest świat, inny, większy. Byłam, widziałam. Wiem i nie pamiętam.Tak jak się zapomina sny. To nawet nie zależy ode mnie. To w ogóle nie zależy. To nie musi być smutne. Może trochę szkoda, nie wiadomo czego. Tego, czego mogłoby się chcieć. Gdyby się mogło, gdyby się chciało. Gdzieś za pajęczyną. Ale tak naprawdę nie tam, tylko tutaj. Tu jest wszystko.
Nie... Brakuje słońca, światła. Jeszcze tęsknota za tymi, co umarli. I za tym mężczyzną z zaciętą twarzą, który biegł przez Rynek bez nogi. Boże, żeby nie zapomnieć tego widoku. I żeby było po co nie zapominać.

*
Chcenia nie starcza na całą codzienność.

*
Każdy krok prowadzi w jedno miejsce. Jedno jedyne. Którego nie ma.
Rodzić się do nieistnienia, do pasma pustych oddechów. Tak bardzo.

*
Jestem kamień. Zamykam uciekam palę spopielam.
A tamten mężczyzna bez nogi biegnie dalej.

*
Ono mówi, ja tu kołyszę.
(przerastam miękkie ściany domu
budzi mnie sen o oddychaniu)


*
Zaraz przestaniesz mieścić się w brzuchu.

*
Wschody zachody z nim i bez ciebie. Dziwne tak blisko daleko to nasze bycie razem gdzieś pomiędzy warstwami rzeczywistości, mniej realne niż myśl. I wszystkie niewypowiedziane słowa.


Słowa bez brzucha

*
To jest sobota. Dotykam ust opuszkiem. Łaskoczę. Mało ciszy. Niespokojne ręce nogi głowa. Przeczytałam czas przeszły. Piękny i smutny. Minął, jak to czas. Ty śpisz. Ty nie śpisz. Idę do ciebie.

*
miękkie gardło
czuję w miejscu na ziemi
gdzie stopy dotykają nieba

myślę że dziadek

chitynowe pancerze
podziemnych ryb

wlewam w nie oddech


*
W środę wczesnym przedpołudniem na ulicy świętej Anny szamotała się ćma.

*
Lubię to życie ze sobą. To się dzieje w trakcie jedzenia omletu. Czyli jakby omlet ze szpinakiem zwiększa miłość własną. A i pewnie miłość w ogóle też.


Słowa dziś

*
Czytam, że śniłeś mi się pięć lat temu. I nareszcie sen się spełnił.
O nieistnieniu nas.
Tam daleko na horyzoncie, stoisz albo idziesz, widzę że odchodzisz, teraz już cię rozpoznaję.
Mogę śnić od nowa, ale najpierw odpocznę.

niedziela, 3 czerwca 2012

patrzeć

Nie tak często, ale zdarza mi się patrzeć na mężczyznę z zachwytem. To jest myśl na kształt "Jaki on jest piękny." Podobnie patrzę na morze. Lubię je zobaczyć, dotknąć, zanurzyć się w nim. Lubię do niego wracać. Ale nie pomyślałam nigdy, żeby mieć morze. Teraz o mężczyznach wiem już to, co o morzu.

sobota, 26 maja 2012

most zamknięty na klucz

Był taki dzień niedawno, jeden z dobrych dni. Szłam kładką zawieszoną nad Wisłą. Ta kładka spina brzegi rzeki w Królewskim Mieście Krakowie już od dawna, ale ja nią szłam po raz pierwszy. Wysoko nad ciemną wodą, w gorącym słońcu. Kiedy opierałam się o solidną stalową poręcz, w dole widziałam fale rzeki, które z dużej odległości przypomniały mi Bałtyk.

Przechodniów idących kładką chroni szara metalowa siatka, granica między bezpiecznym przejściem, a powietrzną otchłanią. I tę kratkę wzdłuż mostu, na całej szerokości Wisły zdobią kłódki. Teraz już wiem, że to popularny zwyczaj na mostach wielkich miast, ale kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy, chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, po co one tu są. Kłódki mają napisy albo mniej czy bardziej starannie zaprojektowane i wykonane nadruki, niektóre są grawerowane. Napisy to pary imion. Przychodzą Kasia i Tomek z własną kłódką, zapinają na kracie, a kluczyk wrzucają w nurt rzeki. Rytuał przypieczętowany stalowym zatrzaskiem. Na zawsze razem. Obietnica zamknięcia, zamknięcie obietnicy. Klucz utonął. Nie ma odwrotu. Chyba żeby… Krata w wielu miejscach jest poprzecinana. Kluczyka nie ma, leży w dole na dnie, pewnie trzeba przynieść nożyce do metalu, żeby ceremonialnie zakończyć to, co się zakończyło. Na początku w głębinie wylądował kluczyk, a jakiś czas później dogania go kłódka. Ryby się dziwią, że tyle spadania.

Szłam przez ten most i to nawet nie była myśl, ale czucie. Czułam te kłódki ciałem, boleśnie. Rytuał, związek przypięty do kraty, zatrzaśnięty żelazem, utopiony w rzece.

Idąc wtedy, trzymałam dłoń Mężczyzny, który nie był w najmniejszym stopniu „mój”. Czułam się obdarowana dotykiem dłoni, chwilą, spotkaniem. To być może nieodpowiednie porównanie, bo przecież ci wszyscy właściciele kłódek myślą o czymś trwałym, wiecznym, niezniszczalnym, a nie chwili, która teraz jest, a zaraz przechodzi w inną. Marzą o bliskości, wierności, i nieprzemijalności swoich marzeń. I znajdują symbol, w który te marzenia wcielają.

Tak, marzę o bliskości, ale bez kłódki.
 
A rzeka płynie od źródła, dłużej niż trwa życie tego, który na nią patrzy, rwie po górskich zboczach, nabiera mocy, podmywa brzegi, rozlewa się szeroko, przerywa tamy, na każdym odcinku i w każdym czasie inna. Żeby gdzieś na końcu drogi spotkać się z wielką wodą.


poniedziałek, 21 maja 2012

dotyk


Słowem da się dotknąć. Można też być szaleńcem i próbować nazywać dotyk słowami. Najpierw trzeba odnaleźć język, wybrać się w podróż do miejsca, w którym zaczyna i kończy się oddech. To jest gdzieś pomiędzy, tam właśnie mieszka dotyk. Wydobyć dźwięki przynależące do jednego i do drugiego świata, zatrzymać się, przestać biec dokądś, nie przeoczyć tego, co jest. Stanąć tutaj i być. Ani pół kroku w tył, ani pół kroku w przód, tylko tutaj. Wdech.
Wyciągnąć dłoń. Poczuć. Ciepło skóry albo wcześniej jeszcze, tę niewidzialną granicę, za którą zaczynasz się Ty, ale teraz jestem też Ja.
Takie dobre mgnienie czasu. I czucie. Dotyk nie jest dawaniem ani przyjmowaniem. Dotyk jest byciem pomiędzy.

Dźwięki przemieniam w znaczenia. Wydobywam słowa. Tylko dotykiem można je czytać, zapisanym w pamięci ciała.


czwartek, 17 maja 2012

rosnąć

W Lanckoronie na wzgórzu są pozostałości po średniowiecznym zamku. Zanim stał się ruiną, przez kilka stuleci służył możnowładcom, a pod koniec żywota zamieniony w więzienie, przestępcom. Potem budowlę wysadzono w powietrze. Wiele czasu zajęło kamieniom rozsypanie się. To proces, który trwa. Wzięły i nadal biorą w nim udział ludzkie zamysły, żywioły, rośliny, zwierzęta, stopy wędrowców. Nieustające ruchy ziemi i jej mieszkańców.

Kiedyś, dawno temu, poryw wiatru przywiał nasionko, które nic nie wiedząc o swoich przyszłych losach, zapuściło korzenie. Domyślam się jedynie, jak było na początku, a to co widzę teraz, to duże drzewo, które pod sobą ma rozsypujący się zamkowy mur. Gdyby to nasionko miało rozum podobny do ludzkiego i potrafiło planować, ani strach, ani rozsądek pewnie by mu nie pozwolił wybrać tego miejsca. Gdyby miało wybór.
Co wie nasionko o pniu drzewa? O korzeniach? O sięganiu gałęziami w niebo?
Czym jest ta wiedza, którą mamy też my, ludzie? Nie pochodząca z doświadczenia dzieciństwa, dorastania, naszych dorosłych losów jasnych i ciemnych, z mądrych książek, ale wiedza, którą ma każda komórka ciała. Taka sama, jak wiedza nasionka, co staje się drzewem, domem dla wiatru, domem dla ptaków.

To drzewo na skałach zamkowych ruin odsłania swoje korzenie, są grube, sięgają daleko wokół, omijają kamienie i wędrują w głąb w poszukiwaniu tego, co potrzebne, by żyć. Obejmują resztkę muru z każdej strony. Piją, karmią siebie i odżywiają zielone listowie. Pień jest postawny, mocny, sięga wysoko. Korona rozłożysta. Zadzieram głowę i widzę w drzewie to małe nasionko, któremu przytrafiło się miejsce trudne. Nasionko, które ma siłę wystarczającą, żeby istnieć.

poniedziałek, 14 maja 2012

granice

Gdzie są granice?

Ostatnio im się przyglądam, badam. Mury, zasieki, okopy, ścianki działowe, płoty, linie namalowane patykiem na piasku, cisza.

Ja i Ty, i to co pomiędzy. Bliskość. Granica.

Długo mnie to słowo raziło. Nie chciałam żadnych granic, a kiedy czyjeś napotykałam, bywało, że czułam się nieswojo, jakby ktoś zatrzasnął drzwi w miejscu, w którym chciałabym pójść dalej.
Wreszcie zobaczyłam, jak bardzo sama ich potrzebuję. I uczę się tego, stawiam granice, bo troszczę się o siebie i biorę odpowiedzialność za relacje z resztą świata.

"Trzeba dziecko nauczyć granic" - tak usłyszałam. No niby uczę. I dotarło do mnie, o co tu chodzi. I jak się ma do tego wolność. Kiedy wyznaczam granice, stawiam je po swojej stronie, nie po Twojej. Ty sobie rób co chcesz, ale kiedy poczuję, że naruszasz moją przestrzeń, to możesz się spodziewać, że się o tym dowiesz. Więc nie bój się być tym, kim jesteś. Sama zadbam o to, żeby zapewnić sobie to, czego potrzebuję w naszej relacji.

Lubię pukać do Ciebie.

sobota, 12 maja 2012

ostatni tydzień życia

Takie pytanie dziś spotkałam: "co byś zrobił, gdyby został ci tydzień życia?".

Jest pytanie, jest odpowiedź.

Robiłabym jeszcze mniej niż robię teraz, może nic bym nie robiła szczególnego. Jedna rzecz, poszłabym z Synem na spacer, trzymałabym go za rękę, chwilę tylko, bo na dłużej niż chwilę by nie pozwolił, wolałby biegać. Posiedziałabym potem na ławce koło piaskownicy. Może zdążyłabym napisać jeszcze jeden wiersz. Albo i nie. Pokopałabym piłkę, parę minut. Potem testament, nie zajęłoby mi to wiele czasu.
Tak, oprócz tego testamentu, to jakoś zwyczajnie by było.

A przecież wiem już. Rzeczywistość przekracza wszelkie o niej wyobrażenia.

piątek, 4 maja 2012

jednak

Żyję zamiast umrzeć. Wcale nie z wyboru, to się dzieje przez przypadek. Powietrze wpływa do płuc, napełnia je, potem wraca tą samą drogą. Nie jestem niczym więcej niż ruchem powietrza. No może jeszcze czuciem. Smarowaniem chleba pasztetem. Zdziwieniem czasem, że mogę chcieć. A potem brakiem zdziwienia, że mogę przestać. No więc jestem tym wszystkim. I jeszcze planem na przyszłość, bo przecież wiem, że przyszłość istnieje. Istnieje. Istnieje. Mówiłam już, że istnieje? Skądś to wiem. Jestem wiedząca. Jestem inna od innych. Tak jakbym weszła tu przez okno.  Weszłam. I jeszcze wyjdę, ale nie teraz. Jeszcze nie zapisałam wszystkich liter. Wszystkich znaczeń. Kiedy napiszę, wyjdę. Nie wiem kiedy to się stanie. Nie mogę wiedzieć. Tak jak nie mogę wiedzieć, dlaczego chcę i nie chcę jednocześnie. Dlaczego jedna moja połowa żyje, a druga nie. Dlaczego oddech jednak płynie.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

rycerz, który zgubił przyłbicę

Strata jest wpisana w nasze tu wędrowanie. Gubią się rzeczy, odchodzą ludzie, zmieniamy prace, domy, miasta, ścieżki. Komórki naszego ciała nieustannie umierają i się rodzą, przynajmniej do czasu. Książka wypożyczona z biblioteki stoi na półce wśród tysiąca innych książek, tylko nie wiem gdzie. Jest, ale nie ma do niej dostępu. Zapominanie, to też jakaś strata. Tu jeszcze pozostaje nadzieja, że może wróci.

Patrzę w lustro, przypominam sobie siebie sprzed kilku, kilkunastu lat, sięgam dalej. Nie mam siebie tamtej. Trochę zapomniałam, trochę znieistniałam.

Strata czasem jest końcem, a czasem początkiem.

Można nie chcieć puścić tego, co przemija. I to może boleć. Na przykład trudno się trzyma rozpędzający się pociąg. Łatwiej ścisnąć coś małego, coś co zmieści się w dłoni. Ale po jakimś czasie nawet znieruchomiałe palce chciałyby już pooddychać.

Bardzo boli utrata części siebie. Szamani nazywają to zagubieniem duszy. Większość szamanów Syberii czy Mongolii wierzy, że człowiek ma kilka dusz. I kiedy cierpi, patrzą, w jakiej kondycji są dusze człowieka i czy zbytnio się nie oddaliły. Żeby uzdrowić, trzeba najpierw widzieć, co się straciło. Czasem ból straty bywa duży i ochroną przed nim jest ciemność. Ciemność – ten czas pomiędzy utraceniem, a odnalezieniem.

Poszłam z Synkiem do sklepu, gdzie wybrał sobie ludzika lego. Miał to być żołnierz albo inny potwór. Trafił się rycerz. Ekscytacja. Nie ma mowy o czekaniu. Trzeba rozpakować i natychmiast poskładać te kawałki, to przecież pierwszy rycerz. Małe paluszki wciskają głowę w tułów, potem hełm, przyłbica. Przyłbica wyskakuje i wpada za ławkę. Nie da się jej odsunąć od ściany, jest za mało miejsca, żeby zanurkować ręką. Strata. Ból. Ciekawe, że ja też mocno współodczuwam, a to tylko kawałek plastiku.

- Może znajdziemy kij i go tam włożymy i ten klocek przylepi się do końca kija. – kombinuje Dziecko. W końcu zostawiamy tę ławkę i utraconą przyłbicę. Tylko później czasem się przypomni.

- A wiesz po co rycerz ma płaszcz? – pyta Syn. I zaraz odpowiada – Żeby mu wiatr w serce nie wiał.

A wiatr wieje. I porywa co chce.

czwartek, 19 kwietnia 2012

wrócić do korzeni

Bez korzeni, to jest pewien rodzaj samotności. Nie takiej nawet, która rani, boli czy płacze. To jest bycie bez plemienia, bez przeszłości, z której można bezpiecznie czerpać. Bez ognia, przy którym opowiada się historie, co uczą i leczą, bez biegających wokół dzieci, dziko i beztrosko. Krzykliwych, żywych, sięgających coraz wyżej i coraz dalej. Z ufnością. Z wiarą, że można odejść i zawsze móc wrócić do pnia drzewa, i tam zawsze ktoś będzie. Będzie siedział staruch i starucha, będą palić fajkę.

Jakby trzeba się uczyć wszystkiego na nowo. Odnaleźć tę starszyznę, przywołać, pokłonić się. Wrócić do korzeni. Zaliścić się na jakimś pniu. Rozpoznaję w czyichś oczach przeszłość, z której można czerpać. Ona jest też moja ta przeszłość, tylko nie podana wprost, jakby z daleka. Pokonać odległość, która jest pozorna. Oddać jeszcze siebie, dorosnąć do mądrości

sobota, 3 marca 2012

nie wiem dokąd tańczę


To było w środę. Uzyskałam nową możliwość tańca i poruszania się. Nie znałam tego wcześniej. To jest jakość pewnej prawdy w ruchu. Takiej, w której ruch nie jest tworzony, ale się wydarza. Zupełnie jakbym mogła zobaczyć kolejny krok czy raczej poruszenie. Było to tak niezwykłe, że trochę się bałam, że zaraz zniknie. Nie znikało. Wiedziałam, że mogłabym to stracić, gdybym pozwoliła, by w tańcu prowadził raczej umysł niż ciało. Ale to jeszcze nie wszystko. To była jakaś inna, nieznana mi dotąd, niedoświadczana część ciała. Jakby w kanale wizualnym był ruch, jeszcze zanim się dokonał. „Widziałam” jak ciało się porusza zanim to się działo. To podobne do takiego pisania, kiedy nie wymyślam wiersza, tylko uczestniczę w akcie jego wyłaniania się z nieistnienia. Ale może to ja raczej wyłaniam się z nieistnienia, przechodząc na małą chwilę na stronę poezji, żeby zabrać stamtąd słowa i zaraz wrócić.

Ten ruch, ta jakość, była czymś świętym. Tak ją odbierałam. Mogłam też czuć inne "ciała", ziemię i niebo. I chociaż nie do końca wiedziałam czym jest to „inne”, mogłam z tym zatańczyć.
Nie potrzebowałam nikogo ani niczego, ale kiedy blisko pojawiła się partnerka, mogłam się w tym spotkać. Znam tę kobietę. A jednocześnie w tym tańcu spotkałam ją po raz pierwszy. I może jednak najbardziej była to okazja, by spotkać To objawiające się w ruchu.

Taniec był dziwny i tak też się czułam, świadoma tej dziwności i w niej obecna. Taniec nie poddawał się rytmowi muzyki, miał własny puls. Może nawet na swój sposób tańczył z muzyką.

Potem przyszły inne dni, często dalekie od parkietu, muzyki, praktykowania 5Rytmów. A to uczucie pozostało. Pamięć doświadczenia, które transcenduje do czegoś, z czym nadal mogę mieć kontakt.
Uważna obecność. Dotknięcie prawdy.

Mierzę się z trudnością. Robię coś, nie wiem jak, gubię się i czuję, że zaraz stąd odpadnę pożarta przez wewnętrznego krytyka. Wtedy pojawia się impuls do ruchu. Staję boso, czuję stopy, ziemię, oddech i te moje wewnętrzne zmagania. I tańczę to co trudne, podążam za tym. Poruszenie, zatrzymanie. Impuls do ruchu i bezwład, i znowu krok. Zaczynam „widzieć” to trudne coś. Dzieje się. Taniec, dołącza głos. Obecność w tańcu, w śpiewie, zamiast myślenia. Taniec rodzi się i zasypia.

Wewnętrzny ruch stale jest ze mną. Tańczę teraz siedząc. Porusza się jakaś część mnie niewidzialna. Taki sen dzienny. Obecność to możliwość ruchu i zastygnięcia, te dwie.

Pozwalam ciału tańczyć swobodnie i swobodnie wydobywać dźwięki. Ciekawe, dokąd mnie ta droga poprowadzi, tam dalej jeszcze.

piątek, 10 lutego 2012

usłyszeć lament

21 stycznia w kawiarni Cheder na krakowskim Kazimierzu kończył się szabas i ja też tam byłam. A zanim się skończył, projekt Midrasz Lab zabrzmiał dźwiękiem. Na scenie gościli Mikołaj Trzaska i Zofia Bartoszewicz, a wraz z nimi Treny Jeremiasza. Był lament, płacz, dźwięki, cisza, spotkanie, opowieść.

Opowieść - od tego właśnie się zaczęło. Mikołaj Trzaska, zanim zagrał, mówił o sobie i swojej muzyce. Mówił w sposób, w jaki dobry muzyk potrafi mówić: słysząc ludzi, którzy przyszli i zasiedli, słysząc siebie, słuchając słów Lamentacji.

Opowieść Mikołaja Trzaski. Dowiedział się o swoim żydowskim pochodzeniu z kłótni rodziców. Miał czternaście lat, kiedy ojciec do matki powiedział coś na kształt: „wy, Żydzi, po wojnie strasznie się wszystkiego boicie”. Tak ojcu się wyrwało w kłótni. Tak prawda doszła do uszu chłopca, który dziś jest dorosły i jak sam mówi, chciałby już przestać lamentować. I nie może udawać, że wszystko jest w porządku, bo nie jest. Chciałby móc się bawić, ale nie może się bawić. I to brzmi w jego muzyce.

Opowieść wcale nie odosobniona, bo to przecież wspólne doświadczenie wielu Żydów, którzy dowiedzieli się o tym, kim są, po tym jak już wyrośli z dowiadywania się siebie. Znana jest historia i zrozumiała też troska tych, którzy tak bardzo chcieli ochronić swoje dzieci przed własnym strachem.

Pozostaje tęsknota, za tym czymś tajemniczym i nieznanym, co mogło było być, a na długo pozostało ukryte. Mikołaj Trzaska żałuje tego straconego czasu, zanim mógł zacząć uczyć się od swojej Matki i Babki, zanim mógł słuchać ich historii.

Mikołaj Trzaska i jego saksofon grali muzykę. I uczynię rzecz absurdalną - krótko powiem o tym graniu.

Jest coś wspólnego w ludzkim byciu. Kiedy słychać lament, to słuchanie współbrzmi. Chociaż to nie mój naród płacze po zburzeniu świątyni, ale potrafię współczuć, choćby przez dźwięk. Jakby muzyka niosła to, co można wiedzieć i poznać.

Mikołaj Trzaska, jeszcze zanim zagra, dopowiada – że może mówić głosem, którego część ma w sobie. I że prawdziwe w muzyce jest to, czego można dotknąć. Że muzyka to pewien rodzaj opisywania wewnętrznego doświadczenia. I jeszcze, kiedy wziął saksofon, to zaczął robić to, czego nie wolno robić z instrumentem.

Gra.

Coś chropawego. Z linią ni to oddechu, ni świszczącej obecności. To człowiek bardziej gra niż saksofon. Głos, który był w miejscach i w czasie, zanim instrument zaistniał. Głos, który wychodzi wprost z ciała i brzmi z tymi, którzy byli wcześniej. Snuje nić tamtych wszystkich obecnych i nieobecnych. Uobecnia w śpiewie. Współbrzmi ze słuchającym.

I potem Zosia Bartoszewicz i ledwie słyszalne słowa: „On mnie poprowadził i zawiódł w mrok. Bez światła.” Słowa powtarzane, cicho. „Starł ciało i skórę moją. Pogruchotał kości moje.”. Słowa… „Pośmiewiskiem się stałem.” Saksofon zagłusza przejmujący szept, który już i bez tego ledwie słychać. Usta głucho poruszają się. Usta nadaremno. Nie mogą uszu dosięgnąć. Jakby nie było słuchającego. Jakby szepczące usta bezdźwięczne były już całym światem. I nie było innego świata, ani jego cienia. Tylko ten lament.
Ona śpiewa, zaśpiewuje. Płacze. Ona i saksofon. Głos i głos, oddzielone od ciał zbolałych. Opuszczonych.

Grają, śpiewają. Jest Midrasz też mówiony. Rabin Tanja Segal opowiada o Lamencie: „w naszej tradycji nawet Bóg płakał po zniszczeniu świątyni”. Bóg posłał po tych, którzy wiedzą jak płakać. Bo płakanie to wiedza duchowa.

Mikołaj Trzaska mówi jeszcze o tym, jak to się stało, że stoi tu teraz i gra: „dziękuję ci, Tanja, chociaż nie wybaczę ci tego nigdy.”  Tak jakby dało się przestać płakać. Jakby można już nie otwierać tych drzwi.

W tych pieśniach jest historia o nas samych. Utrata, samotność, opuszczenie. Takie znane, takie ludzkie.

Zosia Bartoszewicz czyta fragment Trenów Jeremiasza po polsku, później młody mężczyzna to samo po hebrajsku. I nieoczekiwanie dźwięk słów budzi moje łzy. Dźwięk słów, lamentu, w nieznanym języku, spływa po policzkach.

Muzyka znowu i słowa. Lamentacja, przechodzimy przez smutek, żal, złość, na końcu pojawia się nadzieja. Nadzieja na spotkanie, odnalezienie. Żeby jednak można dojść w to miejsce, trzeba stanąć wobec cierpienia twarzą w twarz. Mikołaj Trzaska mówi o rozpadzie, że jest konieczny, że trzeba porzucić i zbroję, i maskę, i zacięcie, i całkiem poddać się. I wtedy to może się wydarzyć: „zrób krok w moją stronę, ja zrobię w twoją” – tak mogą spotkać się Bóg z człowiekiem.

Tymczasem na scenie znowu spotykają się muzycy. Wychodzą z widowni i coraz więcej dźwięków brzmi, nowe instrumenty, rozmawiają na głosy. W złości, w smutku, w radości.

Mówi też i śpiewa Boaz Pash, Naczelny Rabin Krakowa. Siada na scenie na podłodze i opowiada. Urzeka opowieścią, historie wyrastają jedna z drugiej, płyną. I w historiach pięknych i mądrych, podobnie jak w muzyce, ów lament, nieodłączna część żydowskiej duszy, spotyka się w tej duszy z radością, te dwie obok siebie i żadna nie chce być zapomniana.