środa, 26 września 2012

przez żołądek do serca



Zacznę od choroby. Ona jest tym czymś, co zaburza tak zwaną normalność. Zwykle jej nie chcę, a kiedy się pojawia, odpędzam jak natrętnego komara. Tak, chciałabym nawet trzepnąć ręką i pozbyć się problemu raz na zawsze. Móc po prostu pracować, chodzić, pisać czy śpiewać, zmieniać świat, gotować albo nawet nie robić nic, ale czuć się przy tym dobrze. Nie da się ani odpędzić, ani pacnąć. Można szukać sposobów na wyleczenie, wzmocnienie ciała. Można się zastanawiać skąd i po co. Można się zmartwić mniej czy bardziej. Można być z bólem albo łyknąć tabletkę. Można spotkać uczucia bezsilności i smutku. Można poprosić i otrzymać pomoc. Choroba trwa, ciało robi coś, o czym umysł nie wie, nie wszystko może skontrolować. Można nawet się bać.

Piję zioła, zażywam przepisane lekarstwa. Z trudem znajduję równowagę między tym co powinnam zrobić, a potrzebą snu i odpoczynku. Doświadczam pierwszego zabiegu akupunktury i pierwszego stawiania baniek.

A teraz jasne strony. Nauczyłam się prosić o wsparcie. Pokazałam bliskim osobom swoją słabość. Poczułam radość ze spotkania, z obecności, z czyjejś na mnie uważności. I jeszcze jedzenie. Według medycyny chińskiej bardzo ważne jest, co jemy. Ale jeszcze ważniejsze, w jaki sposób, w jakim nastroju przygotowujemy i zjadamy posiłek. Wydawało mi się, że o to dbam. Ale tylko mi się wydawało. Dziś z uwagą i troską o siebie ugotowałam prostą potrawę z ryżu, jarzyn, masła, przypraw. Z radością, że mam czas i możliwość, żeby to dla siebie zrobić. Że mogę usiąść przy stole, w ciszy. Zamknęłam oczy, popatrzyłam na cztery strony świata z wdzięcznością za to wszystko co mam. I to było pyszne. Przypomniało mi się powiedzenie „przez żołądek do serca”. I właśnie nakarmiłam swoje serce.

poniedziałek, 10 września 2012

roślinka i zakochanie

Ostatnio wpadłam w mgłę. Ona jest nawet przyjemna, ale też trochę męcząca. Kiedy udało mi się na chwilę wynurzyć z niej głowę, zapytałam: "do czego mi potrzebne to zakochanie? po co ono przyszło akurat do mnie?".
Potem przeczytałam u Castanedy takie słowa Don Juana: "Świat wokół nas jest tajemnicą. A człowiek nie jest lepszy od czegokolwiek innego. Jeśli mała roślina jest dla nas hojna, powinniśmy jej podziękować, w przeciwnym wypadku może nas nie wypuścić."
Wtedy nadleciał bumerang z moim pytaniem. I... podziękowałam temu zakochaniu, że spadło na mnie jak piorun. Może teraz puści mnie wolno? Zapytałam jeszcze: "zanim odejdziesz, powiedz mi, z czym przybywasz? czy masz dla mnie jakąś wiadomość? chcę ją usłyszeć."

niedziela, 9 września 2012

od pierwszego wejrzenia

Kochałam mojego Syna, zanim go zobaczyłam. Nie za to, jaki był i jak wyglądał. Za samo istnienie. To najlepsza znana mi szkoła miłości bezwarunkowej. Potem po raz pierwszy popatrzyłam na tego małego Człowieka. Zaskoczył mnie, wydał mi się zupełny. Nie jak ktoś, kogo będę wychowywać, kształtować. Ale Ktoś, kto już jest Jakiś.
To się potem zmieniało wiele wiele razy, to patrzenie. Nabierałam pewnego wyobrażenia o Dziecku. Że jest żywiołowe, wybuchowe, bardzo energiczne, sama nie wiedziałam jakie jeszcze, nie wszystko potrafiłam ponazywać, ale miałam pewien obraz. I ten obraz ewoluował, a czasem przeżywał swoisty przeskok kwantowy. Syn bywał już i brawurowy, i nieśmiały. Nieobecny i uważnie wpatrzony. Marudzący do granic wytrzymałości i radosny, roztańczony.
Skończył pięć lat. To początek naszej, a przede wszystkim jego drogi. Te wszystkie zmiany zaburzają porządek, wytrącają z rytmów codzienności, dostarczają niespodzianek, które cieszą albo irytują. I ja wszystkie te zmiany uwielbiam. Lubię patrzeć od nowa, widzieć od nowa. Skreślać to co myślę, na rzecz tego, co jest. Zachwycać się.

Chciałabym móc w taki sposób patrzeć na każdego człowieka. Ze świeżością chwili. Poznawać, odkrywać. Nie przypinać szpilkami własnych wyobrażeń do czegoś, co nieustannie się zmienia, płynie.

Żeby każde patrzenie było pierwszym. Na Ciebie. I na Siebie też.

wtorek, 4 września 2012

płakać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej

Wczorajsze zdarzenie i rozmowa zwróciły moją uwagę na to, co robimy z płaczem. Robimy różne rzeczy. To zależy od konkretnej osoby, płci, wieku, okoliczności, miejsca. Czasem płaczemy, kiedy mamy na to ochotę. Częściej czujemy się głupio płacząc. To jest wstydliwe, niezręczne, nieakceptowane. Wolno płakać na pogrzebach. Wolno płakać, kiedy nikt nie widzi i nie słyszy. A i to nie zawsze, bo jest jeszcze ten wewnętrzny głos, cenzor, strażnik porządku, który "wie" jak być powinno.

Osiem lat byłam z mężczyzną i raz tylko widziałam jego łzy. Wiem, że wielki był wtedy jego smutek spowodowany stratą, ale dobrze mi było spotkać te łzy, czułam ulgę.

"Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze", "no, nie maż się już", "uspokój się, przecież nic się złego nie dzieje", "już jesteś duży" - to przykłady radzenia sobie ze łzami dziecka. Dziecka, które potem staje się dorosłym. Mieszka w tym dorosłym i jest dzielne, choćby nie wiem co.

Nie czytałam nigdzie o tym, ale podejrzewam, że istnieją kultury inne pod tym względem od naszej. Takie, w których wolno swobodnie wyrażać uczucia. Na przykład wolno płakać. Łzy społecznie dozwolone. Wolno się wzruszyć do łez, smucić płacząc i śmiać przez łzy. Bezwstydnie, tak po prostu.

W naszej kulturze płakać wolno w gabinecie psychoterapeuty. O ile ma się możliwość i odwagę, żeby tam wejść. I jeszcze trzeba zostawić za zasłoną wewnętrznego krytyka.

Zaczynam śnić społeczną kampanię: "Uwolnić łzy!"

dziecko się zachowuje

Dziś był dobry trudny poranek. Tytus zaczął trzeci rok swojego przedszkola. Trochę chciał, a trochę nie chciał. Nie wyspał się. Sytuacja wyklarowała się po założeniu w szatni lewego papucia. Dalej już nie szło całkiem. Popłynęły łzy i płynęły długo. Tytus nie chciał wejść do sali i nie byliśmy w tym zgodni. Potem przyszła na pomoc pani dyrektor, ale nie spodobał mi się sposób, w jaki się do tego zabrała i postanowiłam działać dalej sama. Tytus w końcu wszedł do sali nadal płacząc. Kiedy przyszłam po niego po obiedzie, tak jak się umówiliśmy, próbował negocjować, że zostanie do podwieczorku.

Potem różne rzeczy robiliśmy razem, plac zabaw, obiad, zakupy, a wieczorem wrócił do tematu. Opowiedział mi, jak to było rano. Zaczął tak: "Wiesz co? Jak jest myśl, to ona się w głowie tak myśli i myśli." Potem też było ciekawie. Dowiedziałam się o tym, skąd się biorą łzy, kiedy ma się pięć lat. Mnie się rano też chciało płakać, ale dopiero później, kiedy pani dyrektor ogłosiła: "jak tak, to może pani zabierać dziecko do innego przedszkola" i jeszcze później, że niby sobie nie radzę, bo "dziecko już duże i nie powinno się tak zachowywać." A dziecko się jednak zachowywało. I przyjęłam te wszystkie uczucia. Teraz spać, jutro będzie nowy dzień.