Zacznę od choroby. Ona jest
tym czymś, co zaburza tak zwaną normalność. Zwykle jej nie chcę, a kiedy się pojawia,
odpędzam jak natrętnego komara. Tak, chciałabym nawet trzepnąć ręką i pozbyć
się problemu raz na zawsze. Móc po prostu pracować, chodzić, pisać czy śpiewać, zmieniać świat, gotować albo nawet
nie robić nic, ale czuć się przy tym dobrze. Nie da się ani odpędzić, ani
pacnąć. Można szukać sposobów na wyleczenie, wzmocnienie ciała. Można się
zastanawiać skąd i po co. Można się zmartwić mniej czy bardziej. Można być z
bólem albo łyknąć tabletkę. Można spotkać uczucia bezsilności i smutku. Można
poprosić i otrzymać pomoc. Choroba trwa, ciało robi coś, o czym umysł nie wie,
nie wszystko może skontrolować. Można nawet się bać.
Piję zioła, zażywam
przepisane lekarstwa. Z trudem znajduję równowagę między tym co powinnam zrobić,
a potrzebą snu i odpoczynku. Doświadczam pierwszego zabiegu akupunktury i
pierwszego stawiania baniek.
A teraz jasne strony.
Nauczyłam się prosić o wsparcie. Pokazałam bliskim osobom swoją słabość.
Poczułam radość ze spotkania, z obecności, z czyjejś na mnie uważności. I
jeszcze jedzenie. Według medycyny chińskiej bardzo ważne jest, co jemy. Ale
jeszcze ważniejsze, w jaki sposób, w jakim nastroju przygotowujemy i zjadamy
posiłek. Wydawało mi się, że o to dbam. Ale tylko mi się wydawało. Dziś z uwagą
i troską o siebie ugotowałam prostą potrawę z ryżu, jarzyn, masła, przypraw. Z
radością, że mam czas i możliwość, żeby to dla siebie zrobić. Że mogę usiąść
przy stole, w ciszy. Zamknęłam oczy, popatrzyłam na cztery strony świata z
wdzięcznością za to wszystko co mam. I to było pyszne. Przypomniało mi się
powiedzenie „przez żołądek do serca”. I właśnie nakarmiłam swoje serce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz