Absolutnie nie powinno się pisać recenzji książki po dwudziestej piątej stronie lektury. I to nie jest recenzja. Co gorsza, chciałam się podzielić swoimi wrażeniami już po pierwszym akapicie, w dzień, kiedy pod choinką znajduje się prezenty. Ja znalazłam „Książkę twarzy” Marka Bieńczyka, dokładnie tak jak się spodziewałam po rozmowie telefonicznej z Mikołajem zwanym świętym.
Wracam do pierwszego akapitu. Złapał mnie za gardło w sposób, w jaki lubię być łapana. Na granicy łez. A może to nawet były łzy. I zaraz chciałam te prawie łzy zamienić na słowa, ale wsiadłam w pociąg i tyle mnie widzieli. Wsiadłam w ten pociąg bez książki, bo to był czas, żeby pisać, spać albo chodzić po lesie. Wróciłam do domu. I na dwudziestej piątej stronie „Książki twarzy” znowu przyszły łzy.
Czytałam Bieńczyka prawie wszystko. Z winem sobie nie poradziłam, bo ja po prostu nie radzę sobie z winem, tak mam. Melancholia jest mi bliska, przezroczystość widzę, w Tworkach byłam.
Marek Bieńczyk był też moim nauczycielem prozy w Studium Literacko-Artystycznym. I właściwie to Studium dla mnie największy sens miało dzięki Bieńczykowi . Istnieje wiele powodów, dla których piszę. Istnieje wiele powodów, dla których moje pisanie jest właśnie takie. I jednym z tych powodów jest Marek Bieńczyk. No i tyle.
Jeszcze ten pierwszy akapit:
„Pisz, ale też trochę żyj. Pisz, ale nie zapomnij o życiu, tak szybko mija. Pisz, lecz korzystaj z życia, bo nie warto go tracić. Kto – z piszących i żyjących – nie słyszał takich i podobnych rad, kto ich sam sobie nie udzielał, siebie nimi nie łudził, nie torturował? Jest czas pisania i czas istnienia, mówią one, zastanów się, tu jeszcze czeka na ciebie las, tam morze.” - Marek Bieńczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz