niedziela, 14 czerwca 2015

lato jesień zima wiosna

"Do Boliwii droga prosta", a Plantami po łuku. Koła się kręcą, Stachura mi w głowie mantruje. W cieniu bardzo starych drzew dobrze się zatrzymać na długą chwilę chłodu. Za plecami, w szpitalnej sali kobieta spod okna, co nie dawała spać, bo wołała w nocy Józiczka, już nie zawoła. Współmieszkanki pokoju łykały łzy. Nie można się chyba zżyć z kimś przez dwa dni. Ale z sobą to co innego. A łzy są swoje...
W szpitalu robią to tak, że stawiają biały parawan. Śnieżnobiały. I zamiast człowieka widać zasłonkę. Żeby mógł tam sobie jeszcze z sobą pobyć.
Patrzę na ciała, chwytające powietrze. Sobą patrzę na ciała. I na oczy wpatrzone w coś. Oczy błękitniejące niezależnie od barwy tęczówek.

środa, 10 czerwca 2015

aby język

"...Aby język giętki powiedział wszystko co pomyśli głowa..."
To za mało, panie poeto, głowa mówi. Chociaż może by temu "ducha skrzydłu" zaufać.
Aby język nie był granicą poznania. Mój język, twój język. Moje bycie słuchaniem. Nasze bystre cięcia definiujące obszary prawdy. Nasze niejasne ukłucia między żebrami. Wdech w to. Słowo, na które padają osobne światła par oczu. I krok w ciemność, bez słownika, na wiarę, że jest przestrzeń. Na stopę w chmurach.

[dobrze]

Latem lubię pisać nago. Zimą w futrze. Nie mam futra. Dobrze, że jest lato.

[miasto, fragmenty]

Lato. Muzyka na ulicach do słońca i do kotleta. W barze mały chłopiec powoli oswaja klasyczne dźwięki strun i fletu, a potem, kiedy już zasłonił i odsłonił uszy wystarczająco dużo razy, zaczyna tańczyć. Muzycy się uśmiechają. Ten spontaniczny taniec dziecka wybija się ponad brzęczenie sztućców, gwar rozmów, zbiorowe wrzaski nieodległych kibiców i wszystkie szumy i poruszenia miasta.
Na Placu Szczepańskim grają "Augustowskie noce" i staruszkowie tańczą. Tak samo młodzi, jak ten chłopiec.
Mijam rowerem telewizory. Kibice krzyczą, gdy coś się dzieje.
Nad Wisłą młody człowiek w stylowej czapce sprzedaje swoją książkę wydrukowaną i zszytą własnoręcznie. Życie się toczy, gra, pisze, migocze, wrze, dotyka. Rzeka płynie. Marketing pisarza porywa świeżością wyrazu, inspiruje, uśmiecha. "Co was łączy?" - pyta. W punkt. Jak to pisarz. Performer, twórca nieoczekiwanego.
Środek nocy, ale daleko od snu.
Wawel dzwoni dzwonem. Na jednej z barek Cohen, za murkiem na ekranie Bob Dylan.
Policja sprawdza, czy każdy robi to, co powinien.
Gwiazdy mrugają.
Lipa pachnie.
Lato. Zaczyna się.

[oddziały wewnętrzne]

Dziwnie jest wjechać rowerem w ścianę. Część "ja" jedzie, a inna część woli skręcić. Niby nic się nie stało.
W szpitalnej sali staruszka mówi głośnym szeptem: "jak mi odepną kroplówkę, to stąd spierdzielam". Wydało mi się to trochę rozsądne. A trochę nie.
Niedawno szedł za nami mężczyzna, który rozmawiał sam z sobą. To była przedziwna rozmowa. Był jeden, ale w środku było ich co najmniej dwóch. I się spierali o coś, mocno się spierali. Później syn mnie spytał: "Czy to był ziemski człowiek?" Spodobało mi się to określenie na niezwykłość ludzkiego istnienia.
Bo istnienie jest niezwykłe, jakby nie patrzeć.

boże ciało

Boże ciało świętuje na leżaku. Świeci na nie boże słońce, płynie boża rzeka. Siła grawitacji robi swoje. Powieki opadają w sen. Za firaną rzęs skrzydła ptaków grają z wiatrem. Na drugim brzegu ruchome sylwetki i ich cienie wydają się mniejsze. Z ciepłych ramion wyrasta opowieść o lecie w dolinie ludzi.

lody na Kazimierzu

- Dała mi pani serce - powiedział sprzedawca lodów. I wyciągnął otwartą dłoń. Faktycznie, dałam, przykleiło się do monety. - Nie chciałam - odpowiedziałam. Czasem można nie wiedzieć, czego się chce.

dzień dziecka

Nie bądź matką zbyt rozsądną, mówię sobie. Zupełnie niepotrzebnie sobie to mówię.

- Nie dawaj mu słodyczy, bo kaszle.
- Żadnych słodyczy? Jak bardzo ci na tym zależy?
- Trochę...

Troska o dziecko bywa realizowaniem własnego pomysłu na to, co jest dobre, a co nie jest. Ale tak naprawdę, naprawdę to przydałoby się zadbać o wolny dostęp do lasu, łąki, rzeki. Aż tyle.

Z okazji dnia dziecka życzę sobie (i innym dzieciom), żeby nie być rozsądną wtedy, kiedy można być zwyczajnie tym, kim się akurat chce być.

I miłości. Bo to nawet ważniejsze niż las.

[to nie jest sen, rzeczy naprawdę...]

Wsiadam w jedynkę, wagon kosmiczny. Zajmuję jeden z kosmicznych foteli i jazda. Po prawej starsza pani trzyma w dłoniach dwa bliźniacze sprzęciory, które ukręciła z czterech tęczowych rurek do napojów. Porusza nimi w sposób w miarę przemyślany. Sięgam do torby po książkę, ale zatrzymuję wzrok na mężczyźnie naprzeciwko. Ma garnitur, krawat i mówi z ćwierć-ukosa. Ten ukos jest potrzebny żeby słowa trafiły dokładnie tam, gdzie jest powietrze. Większość zdań mnie intryguje, pewnie dlatego, że urywa się w połowie. "Trzeba się było uczyć, a nie...!" To mi przypomina, że chciałam poczytać; zaraz. Tramwaj co przystanek coś tam gada przez głośniki, mężczyzna też, pani cicho kręci rurkami. "Nie wszyscy pamiętają, jak do tego doszło." - mówi człowiek w garniturze. "Teatr Variete" - mówi tramwaj. "To nie to miasto" - myślę. Nie rozpoznaję przystanku, zupełnie nowego dla mnie, za bardzo nowego. Nowe wibruje w zdaniach pokrojonych. "Podziwiam kulturę, ale inne rzeczy to nie" - pada z ukosa. Mam czytać o zakamarkach duszy. Jeszcze wolę wsłuchać się w świat. W świecie tymczasem garnitur mówi, że zamki bardzo mu nie pasują i że królewna teraz nie. Zaraz później wysiada z kolejną połową zdania: "Człowiek trochę się wygłupił, ale..."
Otwieram książkę Mindella. Czytam: "Nasz bohater staje twarzą w twarz z kobiecą rzeczywistością, gdy królewna rozsypuje ziarna prosa i każe mu je wyzbierać."
Dojeżdżam w końcu tam, gdzie miałam dojechać, idę w tłumie, czekam na przejściu. Suną samochody. Przed sobą widzę plecy kobiety, tej z posplatanymi rurkami. Stoi na krawężniku, trochę tupie i wierci się niecierpliwie, celuje rurkami w przejeżdżające auta, jakby chciała je zatrzymać. W końcu jej się to udaje. Zielone. Idziemy.
Acha! To tak właśnie kręci się świat. Zaczynam coś z tego rozumieć. Chyba, że...

[wieje]

Wieje wiatr. I na tym wietrze człowiecza plątanina pajęczych nici drży...

[nie ma innego...]

"Życie jest kiedy robię to co robię. Nie ma innego teraz" - ja te słowa trochę zmyśliłam. Trochę. To jedynie parafraza. Nie mogłam zapamiętać tych, które były naprawdę. Bo wbiło mnie w podłogę, kiedy Chłopiec radośnie tupał w wannie, zalewając łazienkę, mnie i wszystko.
Głowa zagadała jeszcze: myślisz czasem, żeby poszukać Nauczyciela, tak? No to weź mop i umyj to. I nie rób z igły widły. Bo życie naprawdę jest teraz. I znajdź swoją przestrzeń dzikiej radości. Kałużę znajdź albo coś. Odpuść to. Odpuść suchą podłogę. Przypomnij sobie.

[dzień jak dziś]

W taki dzień jak dziś, mogłabym w ramach ćwiczeń stylistycznych zacząć pisać harlequina. Takiego miękkiego jak chmury. Potem może by się rozkręcił, nie wiem jeszcze , ale zacząłby się delikatnie.
Nie pamiętam, jak się kończą harlequiny, czy ma być happy-end, czy jakieś inne wersje są dozwolone. Czytałam dwa, to było pół życia temu, w biblioteczce szpitalnej. Wycinali mi migdałki. Lekarska bezsilność, że nic się nie da już zrobić. A jak się nie da, to trzeba ciąć. Nie mogłam przez dwa tygodnie jeść owoców. Cały świat pachniał jabłkami. I w tej biblioteczce właśnie były harlequiny. Musiały mi się podobać trochę, bo przeczytałam więcej niż jeden. Ale tylko trochę, bo jednak mniej niż trzy. No i dziś mogłabym pisać. Pachnie kompotem jabłkowym, cynamonem i goździkami. Pierwsze zdanie na próbę, ona do niego: - Nie mów mi tylko proszę, że taka jaka jestem, jestem nie taka.
To dopiero szkic.
A na to wszystko słońce wyszło i chmury już nie są te same.

idzie się

Alameda dos Oceanos. Street View, taka dziś na wieczór opcja wirtualnego spaceru ulicami Nowego Jorku, Moskwy, New Delhi, Lizbony i paru innych krańców świata, nawet małego miasteczka dzieciństwa, w którym trudno już rozpoznać cokolwiek. "Mamo, zabierz mnie tam, gdzie są samuraje." Wymyślam jakieś miasto i idziemy. Sama wybieram brzegi mórz. Niebieskie horyzonty. Jak się idzie w Google Maps, to nie da się wejść do wody.

[mała księga przejścia]

Mogłabym postawić na kładce biurko i pisać ponad rzeką. Bo piszę najczęściej właśnie tam, w myślach, idąc. A dziś stanęłam pomiędzy dwoma brzegami, wysoko, z wodą pod stopami, pod deskami. I popatrzyłam na dwa miejsca wewnętrzne: miejsce terapeuty i miejsce klienta. Znam te dwa miejsca, a jednocześnie wciąż od nowa ich szukam i poznaję. Kiedy stałam tak, żeby poczuć przestrzeń, z miejsca terapeuty zobaczyłam płynący w dole biały balonik. Dryfował popychany wiatrem, z nurtem rzeki. Jak życie. Myśl, żeby wnieść tam jakikolwiek element kontroli, trwała zaledwie mgnienie. Poczułam w środku siebie nagły zawrót głowy, świata, serca. Płynięcie. Konieczność poddania się. I później jeszcze przeskok wewnątrz, z jednego miejsca w drugie. Ja płynę. Ja patrzę na to co płynie. Ja jestem wszystkim tym.

- Kto mi dał skrzydła? – zapytał balonik. Mewy zakrzyczały walcząc o kawałek chleba. Słońce przemieniło barwę wody. Ciemne fale rozbłysły. Oczy uwierzyły słońcu i sobie samym. Zapachniało dalekim morzem. Ludzkie stopy wyruszyły wzdłuż brzegu. Minęły statek. Dokąd teraz, kapitanie?

na spokojnie

Słowa dziś upolowane: "Śmiech i dystans to całkiem poważne sprawy w życiu człowieka". "Przyroda kiedyś i ciebie uczyni bogiem". "Nie tak sobie wyobrażałem twoją do mnie relację" - dwa ostatnie zdania matka zawdzięcza siedmiolatkowi (nad ostatnim trzeba się zatrzymać, na spokojnie, na dłużej...)

[gadanie]

"Zatrzymaj świat" - mówi don Juan. "Nie zatrzymuj rzeki" - płynie rzeka, mówiąc tylko tyle, ile słyszysz.

[skoki umysłu i inne gadania, co wyłażą z ciszy]

Dziś z rzeki wyłowiłam wspomnienie sprzed ponad dwudziestu lat. Idę sobie wtedy tym samym bulwarem, nie ma jeszcze kładki ani barek przycumowanych, są kocyki na trawie. Z jednego z nich podnosi się starszy mężczyzna, rozbiera się do spodenek, spokojnie podchodzi do brzegu i wskakuje do wody. Woda w Wiśle wtedy, droga młodzieży, nie była czystsza niż dziś. Z jednakowym zwątpieniem patrzyłam na to, jak mu tam jest pływać. Dziś sobie przypomniałam nie moje skrzywienie na brudną wodę, tylko poczułam tę przestrzeń wolności, która pozwala zrobić coś, czego inni nie chcą, nie mogą, nie akceptują, krzywo patrzą.
Może zatęskniłam za pływaniem. Swobodnym. Nawet pod prąd.

Ale też rozmyślałam o normach i dalej o prawdzie obiektywnej. Czyli że coś jakieś jest, bo tak, i już. I coś się powinno, a czegoś innego nie. Kiedy jeszcze byłam matematykiem i odkrywałam świat nauki, obiektywizm wydawał mi się tym nienaruszalnym poziomem prawdy, w jakimś sensie świętością. Dziś, kiedy słyszę zdanie: "To jest prawda obiektywna", pojawia się we mnie w odpowiedzi pytanie: "I kto to mówi?" Znajduję różne poziomy prawdy, w zależności od tego, jaką przyjmę perspektywę. Nawet matematyka do tego dotarła, dzięki na przykład twierdzeniu Kurta Gödla, rozsypując w proch umysły (dosłownie) jej miłośników i wyznawców (tak, matematykę w jakimś sensie się wyznaje).

Umysł skacze sobie. Wczoraj przy niedzieli w szpitalnym łóżku znalazłam zaplataną w pościel hostię. Ksiądz pewnie roznosił chorym komunię i zgubił jeden opłatek. Najpierw myślałam, że to pielęgniarce wysypało się jakieś coś od czegoś, wyglądało na uszczelkę. Ale dało się złamać i miało krzyżyk. Chwila wahania nad odrobiną świętego chleba. I potem udzieliłam komunii ptakom. Co nie sieją i nie orzą. Ciało Chrystusa nakarmiło Ciała Skrzydlate.

Patrzę na ogródek. Coś bym wyrwała, zasiała, nie wiem jeszcze jak to się robi. Najpierw trzeba ziemię łopatą, rdest wyplenić, wsypać, podlać. A dalej. Życie już wie, co dalej.

[marzenie]

Posłuchałam piosenki z dawnego filmu i przypomniało mi się marzenie. Z perspektywy tak zwanego normalnego świata marzenie okropnie nierozsądne i niepasujące do ustalonego porządku. Nie wiem, skąd się wzięło i od kiedy ze mną żyje, ale kiedyś bardzo chciałam być kierowcą. Najlepiej tira. A jeszcze bardziej, takiego wielkiego osobowego samochodu, którym jadę samotnie przez równiny Stanów. Z jednego wybrzeża na drugie. Wszystko jedno z którego na które. Może jednak na zachód. Ale jak się już dojedzie na zachód, to potem trzeba znowu na wschód. Są samochody, które chyba tego potrzebują. żeby je czasem wozić. Tylko droga. Horyzont. Coraz to inny, a przecież ten sam. Wciąż tak samo odległy. Ziemia wciąż tak samo zakrzywiona. W głośnikach muzyka. Albo cisza. Szum. Uśmiech. I jechać tak niezależnie od zwyczajowego sensu świata.
O czymś jest to marzenie.

[maraton]

To ostatni weekend zimy, tak sobie myślę. Bzy nie myślą, tylko się zielenią. W mieście dziś chodzili ludzie w złotych płaszczach i szeleścili. Sponsor ubrał maratończyków w foliowe ubranka, które miały chronić przed chłodem. Niektórzy się trzęśli pomimo tego. Rośliny bujają, bo chłód przeminie. Zaraz przeminie. Wszystko.

[...]

Od wody życia pęka serce. Bo ma pękać.

[kręgi]

Rano widziałam kręgi na wodzie. Rozchodziły się od miejsca, o którym natychmiast pomyślałam, że może ryba wyskoczyła albo ptak zanurkował, a może ktoś kamień cisnął do rzeki. W poszukiwaniu wyjaśnienia wędrowałam, a kręgi sobie. Coraz dalej, coraz słabiej. I wtedy jeszcze to pulsowanie tu w środku. Rozchodzący się rytm czegoś między sercem a oddechem. Jakby skrzydła. Albo jak wspomnienie dziecka w brzuchu. Albo jak poruszenie spotkaniem oczu. Oczy w oczy i kręgi; rozchodzą się, gasną. Żeby znowu poruszyć. Na chwilę. Na niewielką długą chwilę. Tutaj.

[taka pogawędka pierwszego dnia wiosny]

- Co się dziś pani śniło? - zagaja nieznajomy.
- Nie pamiętam.
- A wie pani, dlaczego?
- Tak. Bo nie chcę tego widzieć.
Podaje swoją wersję o śnie zapomnianym, pyta dalej. Śpieszę się.
- W pani to nawet się nie można zakochać. Pani tak przychodzi i zaraz znika.
- Ale potęsknić można - odpowiadam na do widzenia.

[dobre]

Podwórko jest dobre.
Wioska jest dobra. Wszystkie te miejsca, w których dzieci mogą bezpiecznie wyjść i pobawić się kamieniami, patykami. Bez zabawek, bez klawiatury i ekranu, bez rodziców, na swoich zasadach. Z trawą, ziemią, wiatrem, słońcem.

[wczorajszy tramwaj linii 24, spotkanie]

Kasuję bilety i wracam na miejsce. Dziecko przy oknie, ja obok. Siadając, zamiast oparcia fotela dotykam dłoni. Dłoń się ostrożnie cofa, uśmiecham się, ale nie łapię kontaktu wzrokowego, bo tamte oczy patrzą w inny świat. Staruszka. Siadam, mam ją teraz za plecami. Przystanek dalej ona pyta: "co to jest?". Nie wiem o co chodzi, podążam za jej wzrokiem, jakiś zielony budynek. Sama nie wiem, co to. Domyślam się, że jest trochę pogubiona i niepewna, szuka czegoś, co mogłaby rozpoznać. I przez resztę drogi odpowiadam na powracające pytania o to, dokąd jedzie ten tramwaj, jaki to numer. I czy dostanie się na Karmelicką. Bo z Karmelickiej to już trafi. I szkoda, że to nie "czwórka", bo woli niższe numery.
"Gdzie jesteśmy?"
Po paru minutach zaczynam żyć razem z nią, gdzieś pomiędzy światami. Trochę tu, w tramwaju, a trochę tam, nie wiadomo gdzie.
"Gdzie on jedzie?" Cierpliwie, jak dziecku, powtarzam już piąty raz. Nie dowiaduję się, dokąd ona chce się dostać. Może jak dojedzie, to rozpozna.
"Dokąd ten tramwaj?.... A niech jedzie, gdzie chce, cholera!"
"Trzeba jakoś dojechać. Żeby się przesiąść. Żeby potem dojechać."
Jakoś trzeba...
Dziecko obok milczy, spokojnie ogląda przez szybę uciekające w tył budynki, znaki, drogi, skrzyżowania, ludzi, wszystko widzialne. Zapamiętuje ścieżki miasta.
Zapamiętujemy, na jakiś czas. Aż do zapomnienia.

[czas]

Czas nosić talizmany i śpiewać, i patrzeć na rzekę. I na słońce też. A nawet być deszczem.

[początek marca, rano]

Pożyteczny jest ten dwugłos w głowie, a czasem wielogłos. Dziś przy gotowaniu śniadania dyskutowałam z Hillmanem. W piżamie, i nawet nie musiałam przebierać w słowach i starać się być uprzejma. Mogłam śmiało rzucać argumentami i nie układać ich tak, żeby dało się właściwie odczytać myśl. I to nic, że Hillman już nie żyje. Pewnie i tak nigdy bym go nie spotkała żywego rano przy kaszy jaglanej.
Nawet przez zamknięte okno słychać ptaki na gałązce pączkującego bzu.

[...]

To jest ten rodzaj ciszy, że słyszę w niej, jak idą słowa.

tęsknienie

Tęsknię za oceanem. Ale to dziwne. Nigdy nie byłam tam dokąd tęsknię. I nie wiem co to, ale mocno, że aż boli.
A może to nie dziwne (głowa sobie skrobie)... tęsknienie jest normalne takie. I że boli, to też normalne.
A może byłam.

[kadry, słowa, słowa-klucze]

Idę powoli, patrzę na świat, mijam mężczyznę, lat może dziewięćdziesiąt. Ma najbardziej uśmiechnięte oczy, jakie widziałam. Mówi do mnie: „elegancka dama”. Bardziej nie mógł mnie rozśmieszyć. Idę dalej, zerkam w lustro mijanej witryny: dość zakręcona kolorowa czapka licealistki, płaszcz, buciory. Wyszukany komplement. Albo problemy ze wzrokiem. Ale w tym lustrze, wiem, widzę i czuję, błyszczą też oczy. Odbijają się we wzroku przechodniów.
Miła zaczepka, słowo powiedziane głośno, które odrobinę wybiega poza wyuczony dystans obowiązujący w naszej kulturze. Oby więcej takich kroków w pustą przestrzeń pomiędzy płytkami chodnikowymi. Oby więcej ludzkich uśmiechów, słów, spojrzeń, znaczeń, karmiących Istnienia czasem zbyt osobne.
Kilka dni później wychodzę, ważny dzień. Po raz pierwszy od może dziesiątek lat, zaplatam warkocz. Nie idzie mi to. „Krzywo” - komentuję do lustra. Siedmiolatek stoi niedaleko, zaciekawiony przygląda się kłosowi włosów na mojej głowie i mówi - „Jesteś zbyt piękna, żeby to docenić”.
Złotousty Chłopiec.
Bądźmy tacy właśnie.
Gdzieś między irytacją, pośpiechem, codziennością, znajdźmy czas na dobre słowa, na życzliwość.

słowo



Słowo "życie", spośród znanych części mowy, najbardziej przypomina czasownik. Zdaje mi się, że jest też uczuciem. Takim nieosobnym, nie-antropocentrycznym. Niecentrycznym w ogóle. Słowa tylko krążą, próbują, jakoś.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

metafilozofia przekraczania rzeki

Kiedy czytam u Wilbera o metagranicach i metametagranicach, tych ludzkich tworach umysłu, który rozcinają Niepodzielone na rozliczne światy nieistniejące, kiedy patrzę na całą konstrukcję, która z tego powstała przez wieki (nieistniejącego czasu) i kiedy potem myślę o tym wszystkim idąc wielkim mostem nad wielką rzeką, to wiem, że ten most nie runął jeszcze, bo ktoś to wszystko dobrze policzył. Wziął równania różniczkowe, zaczerpnął garść zmiennych ze świata ułudy, zamieszał precyzyjnie i udało się. Przeszłam suchą stopą. Most to jest genialne osiągnięcie, nie jedyne, są na przykład promy kosmiczne, których nie używam na co dzień i inne cuda. 
Czas nie istnieje. A most działa. Takie mam wspomnienie. I zaraz wstanę, ubiorę buty i sprawdzę to jeszcze raz. Chyba że mi się coś innego przyśni.
Poranek pachnie kawą. Most jest myślą. Łatwiej przekroczyć rzekę niż granicę między dwoma ludzkimi istotami.

czwartek, 4 czerwca 2015

boże ciało

Boże ciało świętuje na leżaku. Świeci na nie boże słońce, płynie boża rzeka. Siła grawitacji robi swoje. Powieki opadają w sen. Za firaną rzęs skrzydła ptaków grają z wiatrem. Na drugim brzegu ruchome sylwetki i ich cienie wydają się mniejsze. Z ciepłych ramion wyrasta opowieść o lecie w dolinie ludzi.

oddziały wewnętrzne

Dziwnie jest wjechać rowerem w ścianę. Część "ja" jedzie, a inna część woli skręcić. Niby nic się nie stało.
W szpitalnej sali staruszka powiedziała dość głośnym szeptem: "jak mi odepną kroplówkę, to stąd spierdzielam". Wydało mi się to trochę rozsądne. A trochę nie.
Niedawno szedł za nami mężczyzna, który rozmawiał sam z sobą. To była przedziwna rozmowa. Był jeden, ale w środku było ich co najmniej dwóch. I się spierali o coś, mocno się spierali. Później syn mnie spytał: "Czy to był ziemski człowiek?" Spodobało mi się to określenie na niezwykłość ludzkiego istnienia.
Bo istnienie jest niezwykłe, jakby nie patrzeć.