piątek, 25 stycznia 2013

kosmos

Jest Kosmos. Nawet w najciemniejszej ciszy słychać dźwięk poruszających się światów. Pędzą po swoich torach i drży od tego serce każdej istoty. Taka dajmy na to Ziemia, ma własna orbitę. Wie skąd, dokąd, którędy. Kołuje, toczy się, kręci, bez ustanku. Wielki porządek. Nieimprowizowany ruch. Gwiazdy, planety, komety, księżyce, czarne dziury, a wraz z nimi morza, góry, studnie, trawy, ptasie pióra, okruchy chleba, koty, ludzkie dłonie. Wszystko. Siedzę nieruchomo, jest cicho i ciepło. I skądś wiem, że jestem częścią ruchu.

Drogi nie mają początku ani końca. Jasno określone i nieobliczalne. Sięgam umysłem świetlne lata, mam świadomość własnego oddechu i otwartych ze zdziwienia ust. Umysł przypomina mi o sercu. Ono gna z tą samą prędkością. Kiedy zamknę oczy i popatrzę na słońce, widzę siebie na karuzeli.

Za oknem szybują śnieżne płatki. W górę i w dół, setki tysięcy białych fraktalnych istnień. Ulotnych i niepowtarzalnych. I miliony innych punktów we wszechświecie, poza granicami mojego poznania. Wśród nich znajduję takie miejsca, wokół których krążę we śnie. Dniem i nocą. Trajektorie myśli odnajdują swoje drogi. Jasno określone i nieobliczalne. W sercu jest ciepło. Bardzo ciepło.

Śnieg zasypuje ślady kroków. Biały kosmiczny dywan.

wtorek, 22 stycznia 2013

złość, piękność

Z pewnością każdy zna powiedzenie „złość piękności szkodzi”. Przypomniało mi się dziś, kiedy rozmyślałam po tym, jak rano krzyczałam i na dokładkę trzasnęłam drzwiami. Złość nieoswojona, jeszcze potrzeba mi czasu, żeby się nauczyć, co z nią robić. Przede wszystkim, żeby móc wybrać, co zrobić.

Zaczęłam od tego, że przeprosiłam Pięciolatka za to, że musiał być świadkiem mojego burzliwego występu. Podejrzewałam, że było mu z tym trudno. Powiedział mi, że się bał. Rozmawialiśmy chwilę o złości i o uczuciach. Potem wyjęłam kartki, kredki i chociaż oboje bardzo rzadko to robimy, usiedliśmy do rysowania. Wybrałam fiolet i nakreśliłam spiralę. Tytus był szybki i zanim wymyśliłam, co będzie na mojej kartce, pochwalił się gotowym obrazkiem: „zobacz, jaka błyskawica!!! A to jest tornado”. Błyskawica naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Tytus zaczął mówić o tym tornado i co ono może. Poczułam energię w ciele i zapytałam, czy zatańczymy. No i zatańczyliśmy to tornado. Mocno. Tytus jeszcze powiedział, że tornado zabiera ludzi. Porywa ich do innego miasta. I tornado jest w niebie. Tyle się dowiedziałam. I jeszcze więcej z samego tańca, z ruchu, z ciała.

Wróciłam później do swojego rysunku. Podwójna spirala zwijała się albo rozwijała (zależy, z której strony patrzeć). Jak wir, jak ten taniec tornada sprzed chwili. Dołożyłam do fioletu kolor, który Tytus nazwał „trochę woda, trochę trawa”, trafnie. Tytus chciał rysować to samo, wybrał kredki w kolorach ognia i ziemi. Długo nam zeszło na wypełnianiu konturów.

Złość wiruje, porywa, straszy; mówią, że odbiera piękność. Może mówią tak ci, którzy wolą się bać, niż ją spotkać. Kiedy zatańczyć tornado, kiedy zatańczyć złość, można poczuć, jak pulsuje krew, jak bije serce, jak ono żyje.

piątek, 4 stycznia 2013

o zakochaniu (patrząc z odległości siedmiu tysięcy kilometrów)


Snucie teorii na podstawie jednego przypadku metodologicznie przypomina grzebanie w fusach od kawy. No to pogrzebmy.

Od kilkunastu miesięcy przyglądam się uczuciu zakochania. Obserwuję zjawisko zwykle od środka, przenosząc czasem punkt siedzenia na zewnątrz, o ile jest to akurat możliwe. Ponieważ metodologia jest taka, jaka jest, nie będę się silić na definiowanie samego stanu zakochania. Proponuję, żeby każdy z Czytelników zrobił to na własny użytek.

Obserwacja zakochania najbardziej kojarzy mi się z analizowaniem stanu pogody. Pogoda jest czymś zewnętrznym wobec człowieka i raczej mu się przydarza. Wydaje się, że niewiele można zrobić z tym, czy świeci słońce, czy pada deszcz i ile milimetrów, jaka temperatura, czy jest tęcza, czy jest burza, z której strony wieje i czy jest z czego lepić bałwana. Chociaż jeśli motyle skrzydła są w stanie poruszyć masy powietrza i spowodować huragan na drugiej półkuli, to może jednak ma znaczenie, w jaki sposób machamy ręką? I to całkiem serio. Efekt motyla nie pochodzi z dziedziny poezji. Jest jak najbardziej mierzalny i opisywalny przy pomocy równań różniczkowych w pięknej dziedzinie matematyki, jaką są układy dynamiczne.

A o zakochaniu matematyka milczy. Pozostaje obserwacja i wspomniane już fusy. Otóż z moich wieloletnich doświadczeń i ostatnich obserwacji, na które skazał mnie los i wrodzona ciekawość wynika, że w zakochaniu niczego nie da się zmierzyć niczym, ani też w żaden sposób wyjaśnić. I na tym można by poprzestać, ale jednak widzi mi się ostatnio pewna prawidłowość, która właściwie trochę mnie zawstydza.

Prawidłowość tę odkryłam, przyglądając się falowaniu stanów okropnej wewnętrznej zawieruchy i dzikiej tęsknoty następujących po (i przed) okresem słodkiej ciszy i spokoju, a nawet uśpienia. W poszukiwaniu przyczyn, po których pojawiają ekstrema, początkowo nie znalazłam nic. Wydawało się, że nagle uderza niewidzialny piorun i już po mnie. A potem, tak samo nagle, jak ręką odjął, jestem sobie tu nieporuszona. Aż zobaczyłam korelację. To moje ciało, z księżycowym rytmem, narzuca emocjom rację istnienia. Nieustająco, nieuchronnie otwiera się i zamyka joni w swoim czasie, nie zważając, co „ja” na to. Niby takie proste, naturalne. Rytm, który kiedyś się zaczął i kiedyś się skończy. Życie w ciele kobiety. Życie, które rozpala oczy i duszę. I wysyła tę duszę na poszukiwanie, w świat.

Tyle dziś o zakochaniu.

Trochę przymrużam oko, kiedy tak patrzę. Trochę przez to się dystansuję. Od pogody? Od ciała? Od natury?

Chcieć widzieć miłość, która nie jest stanem zakochania powodowanym porywem wichru. 
Chcieć widzieć miłość. Chcieć widzieć Ciebie. I Siebie.

środa, 2 stycznia 2013

kiedy patrzę

Kiedy patrzę na ciebie, czasem pojawia się ktoś, kto się dziwi. Że patrzę. O nic nie pyta, ale ja widzę te szeroko otwarte oczy. Nie podejmuję rozmowy, nie wiem nawet, jak miałabym zacząć. Tak, przyznaję, to nie jest zwyczajne. I nie potrafię tego wyjaśnić, dlaczego to trwa tak długo. I co we mnie takiego wpatrzonego. Wtedy przypomina mi się oczywistość tego, że zachwyca mnie czerwone niebo na zachodzie i las, i morze, i dziecko. Tak po prostu, bo jest, bo jestem. I tak samo ty jesteś, nawet kiedy nie masz o tym pojęcia. Kiedy patrzę.

wtorek, 1 stycznia 2013

a ja to kto?

Ile nas jest tu w środku… Ile tych części „ja”, w które mogę się przebierać.
Mam kilka blogów, kiedyś z rozmysłem podzieliłam moje pisanie na słowa bliższe sztuce i bliższe życiu. Czyli takie od siebie, niby że prawdziwe i te zmyślone, stworzone. I kiedy piszę, coraz częściej zauważam, że zaczynam się gubić. Która ja jest która? Dobre to gubienie, wiatr wieje, ja się przechylam, wypadam z szyn, jadę po nowym torze, potem płynę sobie, potem wpadnę na skałę, to pochucham na czółko. Potem mówię hola, hola, dość wietrze, wstaję i o własnych siłach robię parę kroków. Idę dokładnie tam, dokąd chcę. Po drodze spotykam inną część mnie, która delikatnie proponuje, żeby się położyć i odpocząć, a potem, kiedy widzi, że jej nie słucham, kopie mnie w kostkę. Wkurzam się na nią, ale przy okazji zapominam drogę, bo zapatrzyłam się, a zachód słońca taki piękny nad połoniną. Widzicie to? Stawiam dom z mgły i próbuję rozpalić ogień. Śpiewam. Chór wewnętrznego teatru dołącza do mojego głosu. Ziemia mruczy. Jest taki jeden tu w środku, co to słyszy. Nawet mówi, że słyszy, jak kosmos się porusza.

Żyjemy tak sobie mniej czy bardziej zgodni. Nie ma demokracji. Jest wszystkokracja, takie przynajmniej są założenia, że każdy jest potrzebny, każda część, nawet te, których jeszcze nikt nie zobaczył. A one lubią być widziane, to chyba lubią najbardziej. W ramach tej wszystkokracji ten-kto-widzi jest jakiś szczególny. Ale bywa, że i on zaśnie. I wtedy… no cóż, zdarza się, że towarzystwo wodzi się za łby. Ostatnio, gdy zgasło światło, krytyk nabił sobie śliwę pod okiem. Nosi teraz ciemne szkła i łypie spod tych okularów na trickstera.

We śnie noworocznym zginął mi syn, szukałam go, miał dwa lata i poszedł sam w tłum. Po tej stronie jawy obudziliśmy się oboje, ja i pięciolatek. I on do mnie „mamo, ktoś tu jest”. „No ja i ty” – odpowiadam, wpatrując się w mrok. Głaszczę po głowie, uspokajam chłopca i jego nocny strach, i uspokajam też swój strach ze snu, który obudził się razem ze mną i zamieszkał w ciemności.

Noc, cicho. Piszę. Ktoś tu jest. Ja i jeszcze ktoś.


[i.... oto mój noworoczny sen przeczytany przez Arnolda Mindella]

"Enjoy being a free 2 year old this year, and not just caring for the child. Time to grow up will then soon come."

Jest tu jeszcze dziecko. To, które żyje we mnie, to, które potrzebuje być nie tylko zaopiekowane, ale też... właśnie, jakie? Wolne, swobodne, dzikie, cielesne. Dziecko dwuletnie uczy się mówić. Zaczyna składać słowa. Tak jak chce.
Czas dwulatka to czas "bo tak chcę". No to dobrego Nowego Roku, drodzy dorośli i dzieci.

smutek


Smutek to dziwne zwierzę, wciąż nie oswojone. Już lata ocierania się bokiem o bok, a ja nie wiem, jak je ugryźć ani nawet jak je pogłaskać. Nie przypomina żadnego znanego mi czworonoga. Trochę jak cielesny kameleon, zmienia formę. Bywa pełzające, bywa podwodne, czasem zdaje mi się nawet, że ono wie, jak latać.
Kiedy zwierzę znajdzie wodę i się w niej zanurzy, robi się coraz ciemniej. I ciszej też.
Zwykle porośnięte jest długą sierścią. Moszczę sobie w niej gniazdo, tylko że to nie trwa długo, takie przytulanie. Szybko robimy się sobą zmęczeni, siedzimy w przeciwległych kątach pokoju i każde z nas udaje, że to drugie tylko się przyśniło. Bywa, że wiele dni i nocy tak siedzimy. Potem znika równie niespodziewanie, jak się pojawiło, a ja zapominam o nim, aż do następnego spotkania.
Smutki nie żyją w stadach, każdy chodzi swoimi ścieżkami. Kiedy się spotykają, starają się ominąć z daleka.
Zamieszkują najczęściej ogromne lasy, gdzie stare drzewa sięgają wyżej niż niebo. Lubią leżeć na mchu i przytulać brzuchy do ziemi, to je uspokaja, kołysze. Kiedy robi się sucho i ciepło, potrafią zasnąć na dłużej, być same z sobą w jaskini ciała, w otulinie futra, z pazurami miękko wsuniętymi w opuszki łap.
Wtedy nie tęsknią za nikim i za niczym.