Bez korzeni, to jest pewien rodzaj samotności. Nie takiej nawet, która
rani, boli czy płacze. To jest bycie bez plemienia, bez przeszłości, z
której można bezpiecznie czerpać. Bez ognia, przy którym opowiada się
historie, co uczą i leczą, bez
biegających wokół dzieci, dziko i beztrosko. Krzykliwych, żywych,
sięgających coraz wyżej i coraz dalej. Z ufnością. Z wiarą, że można
odejść i zawsze móc wrócić do pnia drzewa, i tam zawsze ktoś będzie.
Będzie siedział staruch i starucha, będą palić fajkę.
Jakby trzeba się uczyć wszystkiego na nowo. Odnaleźć tę starszyznę, przywołać, pokłonić się. Wrócić do korzeni. Zaliścić się na jakimś pniu. Rozpoznaję w czyichś oczach przeszłość, z której można czerpać. Ona jest też moja ta przeszłość, tylko nie podana wprost, jakby z daleka. Pokonać odległość, która jest pozorna. Oddać jeszcze siebie, dorosnąć do mądrości
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz