niedziela, 30 czerwca 2013

Kazimierza ciąg dalszy

Wyszłam, kilka ulic w jedną stronę, skręt, kilka w drugą. Spotykam przyjaciółkę. Stoimy na rogu Miodowej i czegoś tam. Rozmawiamy o życiu, o tym co u nas, o światach między światami. Podchodzi mężczyzna, ma obitą twarz, bardziej z lewej, chce złotówkę, potem proponuje 50 groszy. Klnie, idzie dalej. Potem podchodzi następny. Zunka pyta: "to ty czy ja?". Bo on zaczyna mówić o tym samym, o czym przed chwilą rozmawiałyśmy, tylko głos mu się bardziej kołysze. Właściwie cały świat mu się kołysze. Chwilami zbyt mocno, żeby dało się zrozumieć. Pyta o coś, czego nie sposób odszyfrować i zaraz potem śpiewa. Wszystko jest tak dziwne, że zaczynam płakać ze śmiechu.
Facet kończy występ... jest jakiś niewyraźny. Zaprasza nas na piwo. Mówimy krótko "nie", wtedy on łapie mnie za rękę. To znaczy prawie łapie, bo ja jestem szybsza. Mówię wyraźniej "nie" i żeby mnie nie dotykał. On się obrusza. Wiem, że jak nie wyhamuje, to go uderzę. Niestety nie boję się w takich sytuacjach. Wystarczy. Dajemy sobie z Zunką buziaka i odchodzimy w dwie strony. To trwa ułamek chwili, idę szybko w stronę baru, facet za mną. Idę i ocieram łzy, bo jeszcze mi się chce śmiać i płakać. On coś tam mruczy pod nosem, że wszystkie kobiety się zmówiły, potem już nie wyrabia na zakręcie.
W barze ścieram resztki łez, strząsam z siebie dziwne dziwne, zjadam zupę sambar i idę dalej. Dookoła świata Kazimierz. Kolejne miejsce na pisanie blisko Synagogi Starej. Kawiarnia nazywa się "Satori". Jaśniej niż w "Alchemii". Tu się nie tonie w mroku.
Mocna kawa, fajny jazz. To miasto ma swoje dobre strony.

Alchemia

Jest wysoko na plecach to miejsce, w którym płonie ogień.
I rośnie kwiat.
Te kwiaty zawsze wyrastają w miejscu, w którym nic inne już nie może wyrosnąć, w miejscu spalonym do dna. Wyrastają wiele światów później, z popiołu.
Kwiat. Nie widzę go. Kiedy rośnie na plecach, nie widzę go. Obracam się powoli, ale plecy zawsze są z tyłu.

„Młodzież dzisiejsza jest zupełnie…” – dobiega z sąsiedniego stolika, z lewej. Z prawej jest ciszej. W mojej głowie zaczynam przemieniać siebie w siebie.

Pomiędzy jednym okruchem kamienia, a drugim – szczelina o ostrych krawędziach. Miejsce, w którym pękło to, co mogłoby być całością. To, za czym warto tęsknić. Tak samo warto, jak żyć warto.


Tutaj mówią nawet ściany. Im mniej kawy w filiżance, tym wyraźniej mówią. Potrzebują czasu, żebym mogła je usłyszeć. Patrzę w wielkie zadymione lustro na ścianie. Jestem. Znajduję w sobie miejsce, które sprawia, że nie stanę się tymi ścianami i tą historią, zbyt ciemną, żebym mogła ją zobaczyć. Wyjdę i zostawię ściany za sobą. Wyjdę.

sobota, 22 czerwca 2013

migawki z progu

*
Pracuję dziś w sklepie, w galerii wśród ładnych rzeczy. Ludzie wchodzą, wychodzą, uśmiechają się. Tu łatwo się uśmiechnąć. Czasem rozmawiamy, ot tak, o czymś.
Przed chwilą weszła kobieta. Zobaczyłam, a raczej poczułam jej piękno. Wyszła. Stanęłam w progu. Pomyślałam, że gdybym była mężczyzną, takim trochę odważnym mężczyzną, to spróbowałabym ją na chwilę zatrzymać. Nie wiem nawet po co.
Nie, tak naprawdę to nie musiałabym być mężczyzną, żeby to zrobić. Ale to by był przynajmniej jakiś realny pretekst, to bycie mężczyzną.
Odnajduję w sobie kogoś innego, niż mi się zdawało, że jestem. I w świecie odnajduję przestrzenie, pomiędzy.

*
Grzmi. Krople na chodnik, chłodzą. Prognoza pogody nie wie o deszczu. A może to nie deszcz, może to tylko tak. Stoję w progu.
Blisko, zaraz po przeciwnej stronie ulicy (to bardzo wąska uliczka), z zielonego opla wychodzi trzech mężczyzn. Otwierają bagażnik, wyjmują rzeczy, przebierają się. Przyciągają uwagę ich zielone stroje. Na to zakładają kamizelki kuloodporne. Na tylnym siedzeniu broń. Przypinają różne rzeczy do siebie. "Nie są fachowcami" - myślę, żeby osłabić efekt. Coś im tam spada. Magazynek stuknął o płytki. Ciemne okulary. Zieleń mundurów, auta - las by ich dobrze krył.
Grzmi. Słychać helikopter. Obok przechodzi dziewczyna, w ręku trzyma "Biegnącą z wilkami". Krople coraz bardziej.
Zauważam, że ci uzbrojeni mężczyźni wzbudzają mój niepokój. Świat wygląda inaczej przez chwilę, mniej zwyczajnie. Umysł chętnie by znalazł wyjaśnienie. I znajduje: może to ochrona, dwa kroki dalej jest bank; nie, to pewnie jakiś pokaz. Dwóch odchodzi, potem jeden wraca. Stoi przy aucie, patrzy w szybę, poprawia sobie beret. Takie bordowe berety mają, jakieś znaczki na mundurach, nie rozpoznaję.
Poprawia beret. Nie, to nie może być żołnierz, jakiś model. Może jednak film kręcą. Wsiada za kierownicę. Komunikują się z kimś zdalnie, mikrofony i głośniczki przy uchu. Potem scena: nadjeżdża czarne auto, to zielone wyjeżdża na środek, tarasuje przejazd. Mundurowych przybywa, w kilku mierzą z broni w kierunku czarnego samochodu. Rozglądam się za kamerą. Spokojnie, jest. Na czarnym bmw tabliczka "nowożeńcy". Młody w garniturze wysiada, z bagażnika wyciąga flaszki, daje okup. Młoda w bieli, całusy, szybkie uściski dłoni, powodzenia. Ktoś trąbi z tyłu. Ludzie chcą jechać, a nie ma jak wyminąć.
Przechodnie patrzą niepewnie na uzbrojonych, dużo tu turystów. Widzę, jak się zatrzymują, gasną słowa i uśmiechy, potem rozpoznają grę, idą rozbawieni dalej.

Przez chwilę myślałam o wojnie. Takie dotknięcie strachu, że mundur, broń, mogłyby nie być jedynie rekwizytem. I ta umowność świata, w którym prawdziwe miesza się z zamaskowanym, naturalne z mniej lub bardziej udaną reżyserką.

Przez niebo przetacza się burza.

*
Następną historię w swoim życiu zmyślę. Będzie taka jak chcę?

czwartek, 20 czerwca 2013

21 czerwca

Letnie przesilenie.
Czternaście lat temu nad ranem umarł mój Tato.
Za pięć dni będzie podwójna rocznica - mojego ślubu, której w tym roku już nie obchodzę. I śmierci Brata. Tę będę obchodzić zawsze.

To niby banalne, że codziennie coś we mnie umiera. A jeśli nie codziennie, to naprawdę często. Małe śmierci, duże śmierci. Uciekam przed nimi, nie chcę słyszeć telefonu w nocy, nie chcę słyszeć bólu w sercu. Nie chcę braku oddechu i zastygnięcia ciała. Nie chcę straty, końca, pożegnania, zachodu słońca, przejścia z jasności w ciemność. Opieram się śmierci. Opieram się życiu.

Ten czas teraz, taki wymagający. Może jednak poprosić... Może mógłby umrzeć już we mnie strach przed bliskością. Gdyby strach w ogóle mógł umrzeć.

Powoli. Delikatnie.

Mogę tylko być z moim sercem i patrzeć, i czuć.

piątek, 7 czerwca 2013

o relacji

Nie będę się opiekować Twoimi granicami.
Zrób to sam/a.

Jeśli jest Mnie dla Ciebie za mało, sięgnij po więcej.

Jeśli jest mnie za dużo, proszę, nie mów, że mam taka nie być. Ja i tak Będę.
Po prostu wyjdź.

I nie myśl, że jest coś złego w wychodzeniu.

czwartek, 6 czerwca 2013

dzień niecodzienny

Dzień niecodzienny, bo innych nie ma po prostu. Bałagan. Duży. Dziecko znowu na wagarach. Bajki i gry wyłączone, ale to nie zachęca do pójścia do przedszkola. Tylko pytanie co chwilę: "dzieci idą już na spacer?". Patrzę na zegarek: "Nie, jeszcze nie, dopiero zjadły pierwsze śniadanie." Budzik nastawiony na koniec przedszkola i wiadomo, że wcześniej nie będzie gier i bajek. Takie są przywileje wagarowicza. "Mamo, pobaw się ze mną". Mama się bawi. "Chcę pić." "Zrób sobie". "Ty mi zrób." Takie pogadanki. Czytam, piszę, potem nic nie robię. Bałagan nabiera rozpędu. Nie chce mi się wychodzić z piżamy, ale uznaję, że do warzywniaka mogę w niej wyjść, wystarczy zarzucić polar. Akurat nie pada. Potem jemy naleśniki kukurydziano-gryczane z truskawkami i bananami. Kawa po raz drugi. "Mamo, pobaw się ze mną." Piżamujemy. "Mamo, czy dzieci już zjadły obiad?". Na pierwsze danie jajecznica. Taki dzień. "Co będzie na drugie?" "Pomidorowa". Kiedy zupa już jest ugotowana na miękko, wychodzi słońce. To absolutny cud. Myślę, żeby jednak wyjść z tej piżamy. Nieoczekiwanie dostaję od Dziecka trzeci mandat "za nieopiekowanie się Dzieckiem". Nie wiem, czy to już czerwona kartka i czy mam opuścić boisko. Mimo wszystko zachowuję spokój. Ubieram się. Idziemy w miasto. Dziecko przez pół godziny szuka ubrania potykając się o klocki. Przez drugie pół godziny zamienia piżamę na ubranie. Potem jeszcze przedostać się do butów, do windy i możemy iść. Znowu nie pada. Życie nabiera tempa. A nawet kolorów. Radość, nad warstwą smutku radość spotkania. To się wszystko mieści w jednym świecie.

środa, 5 czerwca 2013

smoczyca

Dziś mój dom nawiedziła Smoczyca. Nie od razu rozpoznałam, że to ona i co tu się święci. Kiedyś była stałym gościem, ale dawno jej nie spotkałam. Dziś, zanim zionęła ogniem tak na serio, siedziała pewnie w jakimś kącie i wydobywała z siebie trujące czarodziejskie mroczne opary, które zasnuwały mój świat. Robiło się coraz szarzej i ciemniej. Dobrze to współgrało z pogodą za oknem. Musiała się jakoś niezauważalnie przemieszczać i bezgłośnie siać spustoszenie. Dom dość szybko stał się nieprzytulny. Swojski bałagan sięgnął ekstremum. Potem ten dziki zwierz machnął ogonem i przywalił mi w skroń. Zasnęłam. Obudziło mnie Dziecko "mamo! pomóż, woda się leje". Udało się Dziecku odkręcić kaloryfer i zalać parkiet i kanapę. Smoczyca spokojnie mogła już wyjść z mroku i zaryczeć. Nie z powodu tej wody, tylko tak sobie, naturalnie. Dziecko się nie przestraszyło, bo przecież to tylko Smoczyca, i dalej oglądało bajkę. Zauważyłam, że jest dość ciemno. Że ta Smoczyca zwyczajnie mnie połknęła, gdzieś między jawą a snem. Wiszę głową w dół, w mroku i tylko rozpoznaję, że z paszczy potwora wystaje moja prawa stopa. Oddycham tą stopą, z nadzieją, że to jeszcze nie koniec. Że jestem Smokiem, owszem, ale nie cała ja. Myślę, jakby to zrobić, żeby wlać w Smoczycę kropelkę piwa. A piwo jest daleko stąd, za drogą, za oknem, za ścianą deszczu. Jak iść w deszcz w piżamie? Czerwień Smoczycy zawisa nad łąką. Ryczę. I ta prawa stopa, stoi na trawie, moknie. Gorąc ognia spotyka się z cichym chłodem ziemi.

tęsknota, ta nieśmiertelna

Tęsknota jest zaskakująco nierozsądna. Przestaję w ogóle wiedzieć, o czym ona jest. Na pewno nie o rzeczywistości. O jakimś świecie równoległym, przestrzeni urojonej.
- "Mam cycki" - mówi właśnie Dziecko w zabawie, dokładniej mówi tak ludzik lego do innego ludzika. 
To jest ten sam poziom absurdu.

jajko-niespodzianka

Bywa, że sytuacja daleka od wymarzonego ideału, na przykład niechciane uczucie, konflikt, problem zdrowotny, okazuje się być... darem. 
Trzeba to [tylko] jakoś rozpakować. Prezent od życia, takie jajko-niespodzianka.
Moje problemy-prezenty owinięte są tasiemką. Czasem zdarza mi się siedzieć całymi miesiącami i ją rozplątywać. Połykając łzy, niecenzuralne słowa i modlitwy o cierpliwość wznoszone prosto w chmury. A chmury leją na to.

1 czerwca

To niemożliwe, żeby deszcz i dach mogły się spotkać aż tak. To musi być Dzień Dziecka. Posłuchaj, tu niedaleko...

tak i nie

We śnie biegnę przez olbrzymi gmach, schodami w dół. Biegnę przez niepokój, bo ciemno i czyjaś obecność trochę straszy. Przez rzeczy, co spadły. Biegnę, żeby je odzyskać. To jest jak drewniany stadion, dalej przez dźwięki studia nagrań. Na palcach. Nie zakłócić koncertu. Ludzie siedzą na podłodze, wydobywają dźwięki z nieziemskich instrumentów. Bębnienie, brzęczenie, dźwięczenie. Ja na palcach. Sza. Nie przeszkadzać.
Zimna noc. Dreszcz. Budzę się. Sen trwa. Tak jak był, zanim zamknęłam oczy. W tym śnie szaro, smutno. Przyjaciółka mnie słyszy i mówi. Otwieram. Otwiera się.
Tato leci w Kosmos. W prawdziwy Kosmos ze Snu. Na daleką nieznaną Planetę. Niedaleko tej gwiazdy, co ledwie ją widać.
Wszechświat kipi, burzy się. Deszcz nie chce spłukać pyłu na drodze. Za zasłonką słońce pojawia się i odchodzi.
Nie idę. Zatrzymałam się w ciele. Płyną słowa, zdania. Słychać nadciągającą burzę. Jestem. Tym razem nie ucieknę od Siebie. Tym razem nie ucieknę.
Jest Tak i Nie.

idę

Idę z drzewami. Wczoraj całowałam szorstkie usta lipy. Dziś pod wierzbą ścisk w gardle. I deszcz.

randka

To nie jest sen, to udana randka z Kairosem. Zwyczajnie. Przychodzi do mnie codziennie, o różnych porach dnia. Najczęściej kiedy piję kawę i ona nie stygnie, zanim sięgnę dna filiżanki. Albo kiedy spotykam Ciebie tam, gdzie mam Cię spotkać. Nie tam, gdzie chcę, wymyślę, zaplanuję, wymarzę. Tylko tam, gdzie to ma się wydarzyć. A jak się nie wydarza, no to nie. Zadzieram głowę. Chmury płyną. Zapach kawy pozostał jeszcze na chwilę.