piątek, 28 grudnia 2012

proza i życie


Absolutnie nie powinno się pisać recenzji książki po dwudziestej piątej stronie lektury. I to nie jest recenzja. Co gorsza, chciałam się podzielić swoimi wrażeniami już po pierwszym akapicie, w dzień, kiedy pod choinką znajduje się prezenty. Ja znalazłam „Książkę twarzy” Marka Bieńczyka, dokładnie tak jak się spodziewałam po rozmowie telefonicznej z Mikołajem zwanym świętym.

Wracam do pierwszego akapitu. Złapał mnie za gardło w sposób, w jaki lubię być łapana. Na granicy łez. A może to nawet były łzy. I zaraz chciałam te prawie łzy zamienić na słowa, ale wsiadłam w pociąg i tyle mnie widzieli. Wsiadłam w ten pociąg bez książki, bo to był czas, żeby pisać, spać albo chodzić po lesie. Wróciłam do domu. I na dwudziestej piątej stronie „Książki twarzy” znowu przyszły łzy.

Czytałam Bieńczyka prawie wszystko. Z winem sobie nie poradziłam, bo ja po prostu nie radzę sobie z winem, tak mam. Melancholia jest mi bliska, przezroczystość widzę, w Tworkach byłam.

Marek Bieńczyk był też moim nauczycielem prozy w Studium Literacko-Artystycznym. I właściwie to Studium dla mnie największy sens miało dzięki Bieńczykowi . Istnieje wiele powodów, dla których piszę. Istnieje wiele powodów, dla których moje pisanie jest właśnie takie. I jednym z tych powodów jest Marek Bieńczyk. No i tyle.

Jeszcze ten pierwszy akapit:


„Pisz, ale też trochę żyj. Pisz, ale nie zapomnij o życiu, tak szybko mija. Pisz, lecz korzystaj z życia, bo nie warto go tracić. Kto – z piszących i żyjących – nie słyszał takich i podobnych rad, kto ich sam sobie nie udzielał, siebie nimi nie łudził, nie torturował? Jest czas pisania i czas istnienia, mówią one, zastanów się, tu jeszcze czeka na ciebie las, tam morze.” - Marek Bieńczyk

piątek, 21 grudnia 2012

strach niedokończony


Jak by tu napisać o strachu? Jest 21 grudnia, zbliża się południe, praca mi się nie klei, mroźne powietrze wlewa się szparą kuchennego okna. Niebo ma kolor szarego mleka i domyślam się, że tam wysoko świeci słońce. Na stole pomaga mu lampa. Rozglądam się. Nie wiem, o czym jest ten strach. Słyszę szum zmywarki do naczyń, czuję delikatny łopot w klatce piersiowej. Zawieszam wzrok na stosie rozsypanych książek, potem na pulpicie laptopa, czytam listę spraw tego świata i tytuły: „czas i zaćmienie”, „dziś jesteś mały”, „pozew rozwodowy”, „piszę”, „antywiersz”, „bezsen”, „Irvin Yalom – Dar terapii”, „z bogami”, „Laura”. Tytuły czytane i pisane. Taki mój wielki mały świat ze słów.

No i o czym jest ten strach? Jeśli teraz wrócę do pracy, do słów i koncepcji, to po krótszej czy dłuższej chwili znowu zastuka do mnie to samo pytanie, ten sam szelest powyżej serca.

Siadam, wydobywa się dźwięk. Wsłuchuję się w chropowatą pieśń, która przechodzi w mantrę. O czym jest ta moja pieśń…  Smutek, wysoko nad ziemią. Otoczona znakami i ciszą, siedzę.

wtorek, 18 grudnia 2012

prawej z lewą, spotkanie

Asymetria podczas ćwiczeń jogi, od zawsze czułam ją w ciele. Znajdowałam ślady tego, że moja lewa ręka sięga dalej albo bliżej, skłonowi towarzyszy niezamierzony delikatny skręt, subtelne różnice – z jednej strony tak, z drugiej strony tak. Wszystko to zdaje się zupełnie naturalne, a jednocześnie, im dłużej wsłuchiwać się w ciche sygnały płynące z ciała, tym bardziej te znaki stają się znaczące. Ciało mówi poprzez symptomy, przez zapisaną w komórkach pamięć o świecie i światach. O tym, co ważne. Mówi swoim własnym cielesnym językiem i poprzez ciało można ten język czytać czy też słuchać, czy też odczuwać.

Ponad dwa lata temu na stole do masażu spotkałam swoją martwą prawą rękę. Cała była nieżywa. Dłoń, nadgarstek, przedramię, łokieć, ramię, bez ruchu, bez czucia, bez istnienia. Jak ręka trupa. Wstrząsające doznanie, kosmiczna asymetria, skrajna. Lewa i prawa. Jak białe i czarne. Jak życie i śmierć.

Po latach budzenia Animusa z zimowego snu, powolnego, stopniowego odkrywania, dotykania „męskich” jakości – sprawstwa, samostanowienia, działania, stanowczości, nadawania kierunku, gniewu, agresji; po wielu doświadczeniach przywracania sobie tego, co projektowałam na wielu mężczyzn, wreszcie poczułam dwie ręce, z których jedna chciała się już spotkać, ta prawa właśnie, a druga – lewa – najpierw nieśmiało, potem otwarcie okazała niechęć, strach i złość.

We śnie przyszło dziś słońce. Wjeżdżałam kolejką pod górę, ono świeciło z lewej wysoko, tuż nad linią horyzontu. Było prawie pomarańczowe, wielkie, rozjaśniało otaczającą wszystko noc. I pluło ogniem, zionęło, wyrzucało z siebie świetliste komety. Podziwiałam z zachwytem przecudne widowisko. Później już na górze zobaczyłam z bliska, z samego środka płonące miasto i uciekałam przed agresywnymi podpalaczami w poszukiwaniu schronienia.

Tej samej nocy druga scena. Wysiadam z autobusu i wspinam się pod górę, mam iść jeszcze długo, daleko, wysoko, z wioski, przez pola, las. Do jakiegoś celu, który odczuwam jak dom. Miejsce jest znane i nieznane jednocześnie. Po drodze zatrzymuje mnie muzyka. W dużym budynku gra zespół, tańce, śpiewy, gwar ludzi. Wchodzę, tańczę radośnie w kręgu  kobiet. Tańczymy w parach, większość kobiet ubrana jest w barwne stroje ludowe. Ja z moją partnerką dołączyłyśmy z biegu, nie znamy tego tańca, ale świetnie się bawimy. Podglądam kątem oka ruchy tancerek z zespołu i naśladuję je. Moje ciało porusza się miękko, zgrabnie, kobieco. Śmieję się. Słucham tańca ciałem, słucham ciała tańcząc.

Przebudzona śnię świadomie. W przyjacielskiej rozmowie spotykam się ze swoim ciałem. Wtedy dotykam właśnie asymetrii i tego wyraźnego skojarzenia lewej strony z kobiecością, prawej z męskością. W moim śniącym ciele uwagę przykuwa lewa ręka, początkowo jej część niby swoja, ale obca. Zdrętwiała z bólu, znieruchomiała. Ta ręka, która zatrzymała się bez oddechu, żeby się tylko nie spotkać z drugą.

Staję się obecnością, zamykam oczy i patrzę. Tylko patrzę i pozwalam być temu, co jest. Po dość długim czasie w rękę wlewa się ciepło, a potem ogień. Ból już nie dokucza, pozostaje odrętwienie, bezruch. Martwota. Zatrzymanie. I świat przychodzi z pomocą, trzeba coś podnieść, przesunąć. Lewa wychodzi z letargu. I mija ból, bezruch przechodzi na stronę życia.

Budzi się brzuch, w nim ból przechodzący w pulsowanie. Ból jak mała ściśnięta kulka i jeszcze coś, coś większego, rozszerzająca się sferyczność. Sam kulisty kształt, jego jakość i ruch od środka na zewnątrz, coraz dalej, w bezmiar. Za odczuciem czy też wyobrażeniem podążają ręce. Spotkały się. Wreszcie się spotkały. Trzymają małą kulkę, która od razu zaczyna pulsować. Jest gorąca i nieoczekiwanie czuję bicie serca wewnątrz moich zamkniętych dwóch dłoni złożonych tak, jakby trzymały małą piłkę z samego powietrza. Spotkanie dłoni budzi ciało, budzi ogień, wszędzie. Potem dłonie oddalam na odległość rozłożonych ramion, wdech. Zataczam w przestrzeni sferę. I znowu dłonie wracają do kulki, wydech, puls. Oddalają, wdech, przestrzeń. Zbliżają, zamykają kulkę, wydech. Fale wychodzą z centrum, w którym lewa łączy się z prawą, w którym kobiece spotyka się z męskim, jedno splata z drugim. Fale wychodzą i rozchodzą dalej niż potrafię to sobie wyobrazić. I wracają. I znowu odchodzą. Wieczne pulsowanie. Centrum gorące jak ogień, żyje. Coraz spokojniej i radośniej jednocześnie. Jak taniec ciała, oddechu, jak puls, jak rytm przychodzenia i odchodzenia. Jak rytm. Rytm życia.

czas na słowa


Jestem. Pracuję, robię, działam. I w tym działaniu niektóre zadania leżą i bezgłośnie kwiczą... Tak jakby czas istniał w innym wymiarze i kapał mi tylko troszeczkę. I mówił do mnie o tak: "Kap, kap, dam ci siebie tylko tyle. I nie ma mnie więcej". Obiektywnie to nie ma żadnego sensu. Bo zegarem normalnie mierząc, można zrobić i to, i to, i to. I jakoś to się nie robi. Kap, kap, kap. Tylko tyle. Nie masz więcej, masz tylko tyle. Możesz zrobić odtąd dotąd i być. Być, tak, możesz. A działać nie. Stop. Kawa. Oddech. Fala, odpływ...

Jestem. Sen, znak, powiew wiatru, spotkanie, słońce schowane, uśmiech, ból. I z tego wszystkiego słowa. Słowa płyną, płyną, płyną. Kiedy tak płyną, wtedy już nie chcę niczego więcej... Niczego więcej niż słowa.

niedziela, 16 grudnia 2012

"Wariacje"


Dziś byłam w teatrze dla dzieci. Teatr PARAWAN, Dworek Białoprądnicki w Krakowie, tu niedaleko. Przedstawienie pod tytułem „Wariacje”. I więcej niż polecam.

Sztuka dobra i dla małych, i dla dużych. Może nie za małych albo nie dla wszystkich małych. Pięciolatek, za przyczyną którego tam się znalazłam, na pewno polubił teatr. A ja poczułam magię sceny. I wzruszenie. W przedstawieniu grało czterech aktorów, ze dwie setki pudełek, świetna muzyka, ruch, ciała, taniec, przestrzeń, dźwięki, konstrukcje, budowle. I w tym wszystkim… ani jednego słowa. Abstrakcja przepełniona znakami możliwymi do odczytania na wielu różnych poziomach i jeszcze czymś tajemniczym. Tytus kilka razy wyszeptał pytanie: „ale jak on wyszedł z tego pudełka?” To było niebagatelne pytanie, bo pudełka miały rozmiar mniej więcej, licząc w centymetrach 40 na 50 na 12. I aktorzy się z nich wyłaniali.

Nie będę więcej, i tak za dużo powiedziałam. Jedyna szkoda, że publiczność bardzo nieliczna, może większość już myśli o choinkach. Mnie pojaśniało, wciąż jeszcze można wierzyć w sztukę.

piątek, 14 grudnia 2012

moje są moje słowa

Bardzo utożsamiam się z tym, co piszę. Mieszkam w swoich słowach, żyję w swoich słowach, karmię się i nimi oddycham. Gdybym przestała pisać, byłabym kimś innym. Gdybym pisała coś innego, byłabym już nie tym, kim jestem. I chociaż one są takie okropnie ważne, to przecież moją prawdziwą naturą nie jest słowo. Wygląda na to, że może dusza utkana ze światła (jak to dusza) mieszka nie tylko w ciele, ale też w słowie. 

Więcej. Słowo po to jest (i może przede wszystkim po to), żeby sięgnąć dalej. W stronę spotkania. Staje się okiem, dłonią, skórą, paznokciem. Język jako narzędzie komunikacji i jako organ zmysłu.

Jest w tym wszystkim trochę prawdy.

środa, 5 grudnia 2012

uśmiech

- Pani to się zawsze tak uśmiecha - przywitał mnie sąsiad w windzie. - Musi się pani wszystko świetnie układać. "Musi" - pomyślałam i chyba mi trochę mina zrzedła, bo sąsiad dodał: - Oj, ja to jak już coś powiem.... "Ale pan też się uśmiecha" - odparowałam. - No właśnie, no właśnie - zadumał się sąsiad.
Potem uzgodniliśmy, że od nie uśmiechania i tak lepiej się nie dzieje. I wysiadłam.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

o istnieniu

Może… jeśli będę wystarczająco długo patrzeć w Ciebie, to się zjawisz. 
Albo popatrzę na Siebie samą i to ja zaistnieję.

kto wie

Nie ma niczego, co mogłabym zrobić, żeby dosięgnąć. Nie ma owocu na tej gałęzi. Gałęzi nie ma. Śni się drzewo. Jest samo tylko sięganie, bez wyciągniętej ręki. Jeszcze jest mgła, w której ręka niczego nie spotyka. A jednak dusza wie, patrzy z oczu do oczu. Potem mruga, zasuwa powieki i nie troszczy się o sen o wyciągniętej ręce. Dusza bez skóry dotyka. Ja nie wiem.

sobota, 1 grudnia 2012

lustereczko, powiedz

Od kilku tygodni moje lustro inaczej ze mną rozmawia. Coś się zmieniło. Albo Ta, Która Patrzy jest nowa, albo Ta Po Drugiej Stronie. Kiedy się nad tym zastanawiam, to zauważam, że nie wiem, która jest która. Co jakiś czas sprawdzam, czy to chwilowy efekt wynikający z układu planet albo fazy księżyca, ale to nie znika. Lubię swoje oczy i usta, i zmarszczki. I właściwie nie znajduję w lustrze nic, czego bym nie lubiła. Chciałabym wiedzieć, jak do tego doszło. I co dzieje się z ciałem, które wydaje się zmieniać na skutek tego, jak na nie patrzę. Nie tylko wydaje się. Zmiana jest wyraźna i nawet dałoby się ją zmierzyć w 3D.

To lustro jest większe niż widzę. Na pewno sięga głębiej, do tego miejsca, w którym mogą się spotkać Ta, Która Patrzy z Tą, Która Jest Widziana. W miejscu, w którym granica między Jedną i Drugą zamienia się w bezczasowy zawrót głowy. Lustro sięga też dalej. Inaczej widzę Ciebie. Od nowa widzę. Widzę bez słów.