niedziela, 31 sierpnia 2014

ostatni

Ostatni dzień lata. Słońce już trzeci dzień kpi sobie z prognoz pogody i świeci równo. Rowery, leżak z widokiem na Wawel, z zapachem rzeki, smakiem kawy, z wielką połacią drobin piasku i rozradowanymi wrzaskami dzieci. Gwar jak w nadmorskim kurorcie, szkło brzęczy wielkomiejsko, sączy się muzyka. Zatykam uszy. Widzę, jak chmury na mnie spadają z wysoka, kładą się coraz mocniej na żebrach, otulają. Białe puchate poduszkowce, płyną. Płynę.

sobota, 23 sierpnia 2014

ja

Szukałam książki na półce, nawet nie do końca wiem, jakiej. I utonęłam w tych metrach bieżących kolorowych prostokątnych grzbietów z literami i bez liter. Ile ja książek już przeczytałam. I ile z nich nie pamiętam. Bo to było w jakimś poprzednim życiu. To co teraz, tak mi robi, że to wcześniej, to był ktoś inny niż ja, nawet bardzo inny. Ile jeszcze przede mną, przepływania przez kolejne odsłony ja. Z wyspy na wyspę. Ja płynę, staję się wyspą, mijam ją, zostawiam. Taka podróż to jest.

nocny jeż

Przyjemnie jest robić coś, czego się nie robiło wcześniej. Pierwszy raz ma w sobie ten szczególny smak, świeżość, tworzenie świata od nowa. Dziś w nocy pogłaskałam jeża po policzku. Chodził po trawniku, potem siedział i obwąchiwał świat. Dotknięty nie uciekł, tylko się wzdrygnął, skulił głowę. Też się wzdrygnęłam. Nie wiem. co on pomyślał i czy w ogóle, ale we mnie pojawiło się pytanie "czy on gryzie?" Nie dowiedziałam się, jak to z nim jest, tylko sobie poszłam dalej w noc, a on tam został.
To, co teraz przyciąga moją uwagę, to zapamiętany obraz chroniącego się ciała. Opisując po ludzku, jeż skulił ramiona, skurczył szyję, skłonił głowę. Człowiek dotknięty w policzek też może tak zrobić. Przyznam, nie spytałam jeża, czy chce dotyku.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

jak człowiek z górą

Od czasu, kiedy wyjęłam kota z lodówki, przestałam być sobą. To nie stało się tak natychmiast. Siedzę na polanie i patrzę na górę w oddali. I myślę, że ona do mnie nie przyjdzie. Choćbym nie wiem, jak bardzo chciała. Choćby moja wiara była dowolnie dużym ziarnkiem.
A jednocześnie wciąż trzymam w palcach to ziarnko. Zapominam, że ono istnieje, kiedy mówię, że chcę dotknąć lipy. Potem siedzę pod tą lipą. Nie pod jedną, a pod trzema. Wielkimi jak świat. Kiedy dotykam czołem kory, to znikam. Naprawdę znikam. To jest właśnie ten moment, kiedy przestaję być sobą.

I ta góra odległa. Otwieram oczy, widzę drogę. Zamykam oczy i wtedy już wszystko jest tak samo bliskie i tak samo dalekie. Wszystko, czego chcę, jest równie dalekie jak bliskie. Wszystkie góry, na które chciałam wejść, stoją tam gdzie stały.

Ludzie są podobni do gór. Ja wybieram górę, góra zaprasza mnie. Wtedy, kiedy przychodzi czas na spotkanie.

Siedzę na polanie. Chmury przesuwają się po niebie. Słońce niezmiennie w ruchu.

Sprawdzam, co się dzieje, kiedy jednak zgadzam się, żeby chcieć. Boli mnie miejsce z lewej strony klatki piersiowej. Pozwalam, żeby bolało. Im bardziej oddycham, tym bardziej staję się kimś więcej niż ta, która tu przyszła. Przez łzy widzę drugą parę oczu. Uśmiecham się.
Góra po mojej lewej, po twojej prawej, wyrasta. W myślach ma kształt ciemnozielonego stożka. Nie jest tą górą, na którą weszłyśmy. Oddycham. Nie jestem tam, bo jestem tu. Nie jestem w moich oczach, ani w twoich.
Nie jestem tym, czego chcę. Mogę pozwolić, żeby otworzyły się drzwi. I żeby się zamknęły.

piątek, 15 sierpnia 2014

wierzyć

Mogę przestać wierzyć we wszystko, w co wierzę. Mogę pozwolić sobie zwątpić we wszystko, do czego jestem przekonana. Chociaż to trudne. Bardzo niewygodne i niepokojące.
Przypływanie i odpływanie myśli, uczuć, to już wydaje mi się naturalne. Nawet jeśli wciąż żyje we mnie Mała Wróżka, która mówi: Istnieje Nieprzemijające, Oczywiście Że Istnieje. Też jest Ten Ktoś, kto siedzi na brzegu Morza i zna falowanie. Zna narodziny i śmierć Księżyca. Spadanie Gwiazd. Zna Wiatr.
A jednak, kiedy życie podaje sobie siebie z rąk do rąk, z dnia na dzień, kiedy jestem tym trwaniem, które pamięta, co robiłam wczoraj i wie mniej więcej, co będę robić jutro (jeśli nie futro). Otóż w tym pamiętaniu, trwaniu, realizacji wieloletniego projektu, jeśli w tym czymś przestaję wierzyć, to muszę się zgodzić, że ta wiara nie jest samym Życiem. Jest tworem. Mogę ją mieć, mogę jej nie mieć. Jest kolorem ściany. Łaską bytu. Odcinkiem drogi. Polem słoneczników. Śniegiem w środku lata. Poruszeniem skrzydeł motyla, dotknięciem policzka.
Może jak ten motyl usiąść na moim ramieniu. Jeśli zechce.

czwartek, 14 sierpnia 2014

motyl na pomarańczach

Siedzę na zielonej podłodze. Ściany miękkie, utkane, na nich motyle. Są duże, przyjechały tu z daleka. Niektóre przypłynęły, a może raczej leciały na metalowych skrzydłach. Niebieskie z Brazylii. Gdybym ja pojechała do Brazylii, to by była przygoda. Dla motyla to też jest podróż życia, nie ma pewnie wpisanej w komórki ciała wiedzy o dziecięcych dłoniach. Chyba że kolejne pokolenia istot wydobywających się z kokonów w dużym mieście uczą się tego nowego świata i zapominają o puszczy. Jej ślady namalowane na płótnie ścian. Zielone roślinopodobne kreski, linie.
Siedzę na podłodze. Wielki motyl lata nad moją głową. On i jeszcze małe stado ptaszków, tam i z powrotem, robią szum. Czuję wiatr. Niewielki, ale wyraźny powietrzny ślad skrzydeł. To jeden ze sposobów komunikowania się z motylem, czuć na policzkach ten powiew. Wyciągam rękę, zapraszam, żeby usiadł. Ręka nieruchomo udaje gałąź. Czekam.
Siedzę i czekam. Takie są moje słowa, są czekaniem. To i tak więcej, niż nie robić nic. Niż tylko siedzieć.
Na stoliku obok jadłodajnia dla kolorowych owadów: talerzyki z wodą z dodatkiem miodu, owoce. Roztacza się intensywny zapach gnicia. Gnicie zamiast pyłku roślin. Jeden z motyli siedzi na rozkrojonej pomarańczy. Z bliska widać, jak rozwija trąbkę i sięga po sok.
Siedzę na podłodze i czekam.








piątek, 8 sierpnia 2014

o wojnie

Coraz mniejsze wrażenie robią na mnie odgłosy walki dobiegające z odległości kilku metrów, z poziomu parkietu. Właśnie usłyszałam: "przegramy tę wojnę!". Jeden z samochodów wjechał z impetem w ludzika. Z plastiku. Chłopiec reżyseruje.
Większe wrażenie robi na mnie moja irytacja i brak cierpliwości, kiedy się pojawia, nagle, jakby wyłaziła nie wiadomo skąd. I sprawia, że łatwiej mi wtedy złościć się na Dziecko. Bo coś tam. Zawsze się znajdzie jakieś "coś tam". Jak się chce znaleźć powód do złości, to on się pojawi. Wysiłek, żeby irytacji nie zamieniać w niepotrzebne działanie. Bezcenny. I szczypta poczucia humoru. A nawet dwie. I trzy wdechy. A nawet sto osiem.

to tylko słowa

Uwolnić pisanie od czytelnika. To raczej niemożliwe. Ale przynajmniej da się pomyśleć. Uwolnić to co piszę. Nie pisać dla ciebie ani dla ciebie. Dla siebie też nie pisać. To może najtrudniejsze.
Czytam kobiecą książkę (niepotrzebne, a wręcz szkodliwe wspieranie niczym nieuzasadnionych generalizacji). Ale ona przecież jest kobieca.
Mogę być męska. Będąc do bólu kobiecą, mogę być męska. Czasami.
Męski, kobiecy. Przymiotniki.
Kiedy piszę, mogę próbować coś robić ze słowami. To, co zechcę. Ze słowami, które, kiedy pozwolić im być, układają się w siebie. Słowa w pustym pokoju. Takie, które można z tej pustki wydostać. Na światło.
Kiedy pomyślę o tobie i usłyszę: "to jest takie kobiece", to zastanawiam się, co zrobić. Co wybrać. Co wybrać w słowach. Jak pisać. Dla kogo pisać. To bardzo robocze pytanie.
Które kojarzy mi się z równie ciekawym: "dla kogo oddychać?"
Słowa. Oddech. Pusty pokój. Ktoś, kto pisze.
I ten, kto oddycha.

chłopiec (siedem lat i pięć dni)

Dziecko poszło po ziemniaki. Wyszło z bramy. Potem przez dwie ulice. Sklep. Znowu przez dwie ulice. Wróciło. Całe. Dałam radę;)))

krótka rozmowa

Pytanie: Czy jak się ma 40 lat to jest się dwa razy mądrzejszym w miłości niż kiedy ma się lat 20?
Odpowiedź: Nie jest się.

wtorek, 5 sierpnia 2014

czasem mgła (kiedyś)

Dziś dostałam dwa identyczne komunikaty: "martwię się o ciebie". To z jednej strony miłe, że Ktoś o mnie myśli. Ale samo zmartwienie, szczególnie jeśli jest chroniczne, wygląda jak szara mgła, która pełza, ściele się. I niczemu nie służy. Zasłania słońce. Zamiast zmartwienia... nie wiem co... może zapal światełko. U mnie się pali. Jedno wielkie na niebie, jedno małe na stole. Kilka w okolicznych sercach. Tak. coraz więcej światełek, iskier, gwiazd.
No dobra, a teraz siedzę i wgapiam się w to zdanie "mgła niczemu nie służy". A może właśnie przychodzi mgła, bo jest mi do czegoś potrzebna. Co mogłabym zrobić we mgle...?
Nawet jest odrobinę mglisto i wilgotno, ziemia paruje po burzy. Grzmiało i tłukły pioruny tu niedaleko. I spadały kulki gradu.
Czasem mgła, czasem grad...
Mgła...

jeden dzień w lipcu, jedna chwila

Taki przebłysk mi się przydarza coraz częściej. To było przy Bora-Komorowskiego. W jakimś samochodowym horrendalnym hałasie. Idę i nagle doświadczam absolutnej ulotności Tego Wszystkiego. Absolutnej. Przechodzimy z Tytusem przez ulicę mokrą od deszczu. I wiem, że znikniemy: ja, on, deszcz, to auto, co rozchlapuje wodę. Wszystko. Kiedyś. A teraz jest właśnie to. Tylko to, co jest.

sobota, 2 sierpnia 2014

przychodzi i odchodzi

Ciało przychodzi i odchodzi. Widziałam. Nie tak szybko, jak myśl albo uczucie. Inaczej przychodzi.
Pod palcami gładka skóra. Wierzchnia warstwa ziemskiej rzeczywistości. Tu zamieszkałam.

Oddech przypomina mi o czymś. Moje płuca dalekie od doskonałości i jeszcze bardziej odległe od niej miejskie powietrze, wpływa w kanaliki. Łaskocze.
Oddech. Przypomina, żeby zrobić to bardziej. Żeby zaczerpnąć aż do dna. Do samego dołu brzucha. Zatrzymać. Wydech. Lekki zawrót w głowie. Jeszcze raz, wolniej, mocniej.
Oddycham uważnie, płuca mówią, żebym tak robiła.
Obserwuję. Wiem, że próbuję kontrolować. Zauważam, kiedy spłycam oddech i przez chwilę żyję złudnym przeświadczeniem, że mogę coś zatrzymać. Że mogę przeskoczyć ponad strachem. Myśl bierze oddech, związuje go sobą i mówi: "teraz jesteś mój". I dokładnie tak się wydarza. Oddech dygocze jak ryba leżąca na boku w płytkiej przybrzeżnej kałuży poza zasięgiem fal. Dopóki nie przyjdzie przypływ i porwie tę rybę, jeśli zdąży. Niech zdąży. A zanim to się stanie, jej przez chwilę się zdaje, że to morze jest takie malutkie i że wystarczy tylko mocno przycisnąć policzek do wilgotnego piasku, żeby żyć.
I potem, kiedy łomot fali porywa i ona wraca do świata, i ten świat znowu jest prawdziwym światem, z całym bezkresnym szmaragdowym błękitem, zapomina o tym, że zapomniała, dopóki znowu nie przydarzy się fala przybrzeżna, dopóki znowu nie przydarzy się piasek przyklejony do policzka i oddech, który udaje życie.

Pod skórą pulsują rzeki. Płyną do morza, słonego, dalekiego, tutaj.