piątek, 10 lutego 2012

usłyszeć lament

21 stycznia w kawiarni Cheder na krakowskim Kazimierzu kończył się szabas i ja też tam byłam. A zanim się skończył, projekt Midrasz Lab zabrzmiał dźwiękiem. Na scenie gościli Mikołaj Trzaska i Zofia Bartoszewicz, a wraz z nimi Treny Jeremiasza. Był lament, płacz, dźwięki, cisza, spotkanie, opowieść.

Opowieść - od tego właśnie się zaczęło. Mikołaj Trzaska, zanim zagrał, mówił o sobie i swojej muzyce. Mówił w sposób, w jaki dobry muzyk potrafi mówić: słysząc ludzi, którzy przyszli i zasiedli, słysząc siebie, słuchając słów Lamentacji.

Opowieść Mikołaja Trzaski. Dowiedział się o swoim żydowskim pochodzeniu z kłótni rodziców. Miał czternaście lat, kiedy ojciec do matki powiedział coś na kształt: „wy, Żydzi, po wojnie strasznie się wszystkiego boicie”. Tak ojcu się wyrwało w kłótni. Tak prawda doszła do uszu chłopca, który dziś jest dorosły i jak sam mówi, chciałby już przestać lamentować. I nie może udawać, że wszystko jest w porządku, bo nie jest. Chciałby móc się bawić, ale nie może się bawić. I to brzmi w jego muzyce.

Opowieść wcale nie odosobniona, bo to przecież wspólne doświadczenie wielu Żydów, którzy dowiedzieli się o tym, kim są, po tym jak już wyrośli z dowiadywania się siebie. Znana jest historia i zrozumiała też troska tych, którzy tak bardzo chcieli ochronić swoje dzieci przed własnym strachem.

Pozostaje tęsknota, za tym czymś tajemniczym i nieznanym, co mogło było być, a na długo pozostało ukryte. Mikołaj Trzaska żałuje tego straconego czasu, zanim mógł zacząć uczyć się od swojej Matki i Babki, zanim mógł słuchać ich historii.

Mikołaj Trzaska i jego saksofon grali muzykę. I uczynię rzecz absurdalną - krótko powiem o tym graniu.

Jest coś wspólnego w ludzkim byciu. Kiedy słychać lament, to słuchanie współbrzmi. Chociaż to nie mój naród płacze po zburzeniu świątyni, ale potrafię współczuć, choćby przez dźwięk. Jakby muzyka niosła to, co można wiedzieć i poznać.

Mikołaj Trzaska, jeszcze zanim zagra, dopowiada – że może mówić głosem, którego część ma w sobie. I że prawdziwe w muzyce jest to, czego można dotknąć. Że muzyka to pewien rodzaj opisywania wewnętrznego doświadczenia. I jeszcze, kiedy wziął saksofon, to zaczął robić to, czego nie wolno robić z instrumentem.

Gra.

Coś chropawego. Z linią ni to oddechu, ni świszczącej obecności. To człowiek bardziej gra niż saksofon. Głos, który był w miejscach i w czasie, zanim instrument zaistniał. Głos, który wychodzi wprost z ciała i brzmi z tymi, którzy byli wcześniej. Snuje nić tamtych wszystkich obecnych i nieobecnych. Uobecnia w śpiewie. Współbrzmi ze słuchającym.

I potem Zosia Bartoszewicz i ledwie słyszalne słowa: „On mnie poprowadził i zawiódł w mrok. Bez światła.” Słowa powtarzane, cicho. „Starł ciało i skórę moją. Pogruchotał kości moje.”. Słowa… „Pośmiewiskiem się stałem.” Saksofon zagłusza przejmujący szept, który już i bez tego ledwie słychać. Usta głucho poruszają się. Usta nadaremno. Nie mogą uszu dosięgnąć. Jakby nie było słuchającego. Jakby szepczące usta bezdźwięczne były już całym światem. I nie było innego świata, ani jego cienia. Tylko ten lament.
Ona śpiewa, zaśpiewuje. Płacze. Ona i saksofon. Głos i głos, oddzielone od ciał zbolałych. Opuszczonych.

Grają, śpiewają. Jest Midrasz też mówiony. Rabin Tanja Segal opowiada o Lamencie: „w naszej tradycji nawet Bóg płakał po zniszczeniu świątyni”. Bóg posłał po tych, którzy wiedzą jak płakać. Bo płakanie to wiedza duchowa.

Mikołaj Trzaska mówi jeszcze o tym, jak to się stało, że stoi tu teraz i gra: „dziękuję ci, Tanja, chociaż nie wybaczę ci tego nigdy.”  Tak jakby dało się przestać płakać. Jakby można już nie otwierać tych drzwi.

W tych pieśniach jest historia o nas samych. Utrata, samotność, opuszczenie. Takie znane, takie ludzkie.

Zosia Bartoszewicz czyta fragment Trenów Jeremiasza po polsku, później młody mężczyzna to samo po hebrajsku. I nieoczekiwanie dźwięk słów budzi moje łzy. Dźwięk słów, lamentu, w nieznanym języku, spływa po policzkach.

Muzyka znowu i słowa. Lamentacja, przechodzimy przez smutek, żal, złość, na końcu pojawia się nadzieja. Nadzieja na spotkanie, odnalezienie. Żeby jednak można dojść w to miejsce, trzeba stanąć wobec cierpienia twarzą w twarz. Mikołaj Trzaska mówi o rozpadzie, że jest konieczny, że trzeba porzucić i zbroję, i maskę, i zacięcie, i całkiem poddać się. I wtedy to może się wydarzyć: „zrób krok w moją stronę, ja zrobię w twoją” – tak mogą spotkać się Bóg z człowiekiem.

Tymczasem na scenie znowu spotykają się muzycy. Wychodzą z widowni i coraz więcej dźwięków brzmi, nowe instrumenty, rozmawiają na głosy. W złości, w smutku, w radości.

Mówi też i śpiewa Boaz Pash, Naczelny Rabin Krakowa. Siada na scenie na podłodze i opowiada. Urzeka opowieścią, historie wyrastają jedna z drugiej, płyną. I w historiach pięknych i mądrych, podobnie jak w muzyce, ów lament, nieodłączna część żydowskiej duszy, spotyka się w tej duszy z radością, te dwie obok siebie i żadna nie chce być zapomniana.