piątek, 26 października 2012

o radości


Byłam dziś na jodze. Kiedy jechałam tramwajem przez miasto (to dobry dzień na tramwaj przez miasto, bo Planty w słońcu), uświadomiłam sobie, że znam tego Nauczyciela już ponad cztery lata i po raz pierwszy jadę do niego na jogę. Jest coś takiego w byciu Nauczycielem, czy też z mojej perspektywy - uznania Kogoś za nauczyciela, że ten Ktoś bardziej Jest niż coś robi. I niełatwo to wszystko nazwać słowami, a jednocześnie jest bardzo realne.

Ta joga dziś, ruch ciała, oddech, połączenie ruchu i oddechu. Obecność.

Siedzę przy stole, zjadłam już przedpołudniowe śniadanie, zabieram się do pracy. Najbardziej chce mi się pisać. Myślę też, czym jest zdrowie. Do czego mi jest potrzebne, skąd się bierze. Czuję wyraźnie, że oddycham. Mój astmatyczny oddech nabrał przestrzeni.

Ciało urodziło się, żeby się poruszać. Człowiek stworzony jest do radości. Nie tylko w słoneczny dzień. W szary dzień też. I nawet najciemniejszą nocą. Ta radość nie zawsze oznacza zabawę, śpiew, taniec. To może być po prostu radość z oddychania. Aż radość z oddychania. Jest cicho. W oddali wzgórza Lasku Wolskiego brązowieją. Cienie przesuwają się bardzo powoli, zgodnie z rytmem słońca.

niedziela, 14 października 2012

kilka słów o śmierci


Boję się pisać o śmierci. Bo trudno mi się pisze o czymś tak bardzo ważnym, co podchodzi czasem blisko, a czego przecież do końca nie znam. To trochę jak pisać o Bogu. Strach, że każde słowo może okazać się nieprawdziwe. A jednocześnie, kiedy przeglądam swoje teksty i wiersze, to śmierć jest w nich wciąż obecna.


Zaczynam pisać ten tekst, otwieram worek ze wspomnieniami. I nagle, to zdarza się już nie pierwszy raz, Dziecko podejmuje temat, chociaż piszę w ciszy.

- "Mamo, powiedz coś do mnie! Na mnie popatrz!!!"  Patrzę. - "Nie żyję!" .....  - "Synku, a co to znaczy?" - "Mamo, wiem, co to znaczy. Że już na świecie nie ma Tytusa."  Słucham uważnie, ale to już  koniec wyjaśnień. Zamyśliłam się. I w tym momencie wielki pluszowy pies ląduje na mojej klawiaturze. To znak, że życie wciąż trwa, bryka, bawi, złości, hałasuje. Życie komunikuje się poza słowami. Myśl o śmierci znajduje drogę z mojego umysłu do umysłu pięciolatka. Umysł tę myśl słyszy wyraźniej od wielu innych. Wracam do pisania, do śmierci, do życia.


Śmierć może być jak telefon w środku nocy. Jak lawa wylana na świadomość o czwartej nad ranem. Jak wstrzymany oddech. Kiedy nie podnoszę słuchawki. W półśnie nie chcę jej podnosić. Wiem, że bardzo nie chcę tej rozmowy. Najbardziej na świecie nie chcę tej rozmowy. I chwilę potem dowiaduję się, że nie mam Brata. I to znaczy okropnie dużo. I jakby nie znaczyło nic. Bo umysł teraz i tak niczego nie przełyka.


Śmierć jest jak świat równoległy, w którym też jestem. Ja. Jestem na przykład kobietą, matką, mieszkanką dużego miasta, kimś, kto umie pisać po polsku; jestem nauczycielką, studentką, głosem, który śpiewa; jestem kimś, kto się wzrusza i kimś, kto potrafi zranić. Jestem też mężczyzną, kamieniem, oddechem, wodą, dzieckiem, staruchą. Jestem wreszcie tą, która umiera. I to nie jest metafora.


Śmierć może być jak rozstanie z Ojcem przed laty. Może mieć zapach bezradności, szpitala, smutku, strachu. Może wyznaczać rytm drogi przemierzanej co tydzień, żeby potrzymać więdnącą dłoń i pomilczeć. Kiedy coraz dotkliwiej przychodzi zrozumienie, że ciało jeszcze żyje, a poza tym nie wiem nic. I nawet chciałoby się modlić o cud uzdrowienia albo niecierpienia, albo o cokolwiek.


Śmierć może mieć swoje miejsca na cmentarzach, gdzie w kamieniach żyją litery, układają się w imiona. A głęboko pod ziemią toczy się życie, o którym wolimy nie myśleć. Marmur jest gładki i dobrze zasłania ciemność. Odwiedzam groby i przysięgam, że nie wiem, po co to robię.
 W domu często płonie świeczka. Bywa, że ona jest moją jedyną modlitwą. I ten płomień świeczki, i ta modlitwa są jak wołanie bez słów, bez głosu, dokądś.


Śmierć może być obecna w codzienności. Ociera się o moją skórę, zupełnie jakby się łasiła. Jest. Kiedy zabijam komara. Kiedy jem rybę. Kiedy dzwonię piąty dzień do Matki, a ona ciągle nie odbiera telefonu. Kiedy krew menstruacyjna oczyszcza mnie, a wraz z nią odchodzi możliwość początku życia. Kiedy zasypiam i nie wiem, gdzie jestem. A potem rano wracam i nie wiem, gdzie byłam. Kiedy patrzę na Księżyc i przychodzi znowu ta noc, że on gaśnie, cały. Kiedy Syn ma atak duszącego kaszlu, a ja zawijam go w koc i stoimy tak na balkonie, łapiąc oddech i spokój. Kiedy trawa zimą cała gaśnie i czeka długie miesiące, żeby wiosną od nowa się urodzić. Kiedy odchodzą ludzie, co mieli być na zawsze. Idą w swoją stronę i zostawiają tu puste miejsce. Kiedy ja sama odchodzę od siebie, tej, która wydawała mi się jedyna możliwa.


Śmierć może być alternatywą. Tak jak z tym światem równoległym. Żyję i nie żyję. Piszę teraz i słyszę odgłosy miasta. Poruszam dłońmi, oddycham, patrzę, myślę, przełykam ślinę, czuję ciężar siebie, ciepło. Jestem.

Kilka dni temu siedziałam w ciszy, ciemności, bez picia i jedzenia. I gdzieś tam spotkałam siebie na krawędzi. Zobaczyłam tą, która potrzebuje wybierać. Poczułam żal, że życie nie jest dla mnie jedną wielką lekkością. Radosnym darem, zachwytem. Eksplozją energii, działaniem, kreowaniem, ekstatycznym tańcem wśród ziół i kwiatów. Że jest też ta, która zanurza się w ciemność. Śmierć jak jedna ze stron życia. Dla mnie piękna i uwodząca. Wciąż jeszcze nie wiem, co znaczą słowa Don Juana, że śmierć może być wielkim sprzymierzeńcem, ale przeczuwam wartość tej nauki. Coraz bliżej.



Tekst został opublikowany w "Trzech Kolorach", nr 9., październik 2012
"Trzy Kolory" można pobrać ze strony: http://www.sabatnik.pl/news.php

niedziela, 7 października 2012

jawy i zjawy


We śnie zaginęło moje Dziecko. Obudziło mnie przerażenie i to przerażenie zamieszkało w brzuchu, chociaż po tej stronie jawy Dziecko spało za ścianą. Wiedziałam, że śpi, nie musiałam iść tam, żeby to sprawdzić. W tamtej nocnej rzeczywistości wszystko było równie wiarygodne, chociaż z perspektywy dnia bardzo dziwne, niepojęte.

Wracam do chwili przebudzenia i przypominam sobie ten strach. I mój umysł, który długo podążał za wydarzeniami nocy. Analizowałam postawę, słowa, mowę ciała osób, które nie chciały wziąć odpowiedzialności za zniknięcie Dziecka z przedszkola, zastanawiałam się, dlaczego policja mówi, że dziś już nie szuka, bo za późno, bo za ciemno.

Już nie spałam, już przekroczyłam granicę między światami, ale moje ciało nie wróciło całkiem. Byłam ze strachem i nawet teraz potrafię go poczuć sterując wyobraźnią. Ciało, myśli, uczucia, śniły wciąż we mnie przebudzonej.

Ze snem można pracować, można rozwinąć tę historię, szczególnie, jeśli jest bardzo poruszająca; istnieje wiele na to sposobów. Psychologia zorientowana na proces (a także np. analiza Jungowska, gestalt, psychodrama) proponuje, żeby postaci pojawiające się we śnie uznać za części śpiącego. Taki wewnętrzny nocny teatr, w którym jestem ja-która-śnię, ja-zaginione-dziecko, ja-niefrasobliwa-przedszkolanka, ja-policjant-który-ignoruje-problem, ja-ciemna-droga-do-domu… Jestem wszystkimi, którzy wstąpili na scenę. Wybieram postać, staję się nią i sprawdzam, co się pojawia. I za tym podążam. Aż do rozwiązania, zobaczenia niewidzialnego. Ciekawsze są postaci ze snu inne niż „ja”.

Nie wszyscy uznają ważność snów i jakiegokolwiek zajmowania się nimi. Po co mielibyśmy to robić? Zdaje mi się, że to kwestia przekonania o tym, czym w istocie jest sen i kim ja jestem wobec snu. Dla mnie sen to zanurzenie się w ciemną stronę duszy i pewien w tej ciemności błysk. W nocy, w ciemności, w przestrzeni, której nie kontroluję „normalnym” myśleniem, mogę poznać taką siebie (i nie tylko siebie), której w świetle dnia nie zauważam. Przedrzeć się na chwilę przez mgłę, wrócić i zaprzęgnąć uwagę i świadomość do tego, by tę mgłę pozwoliły odsłonić.

Arnold Mindell, twórca psychologii zorientowanej na proces (POP), badając sny, ale też symptomy pojawiające się w ciele, rozpoznał czy też postawił hipotezę, że śnienie nie jest domeną nocy. Śnimy nieustannie. Jest sobie „zwykła” rzeczywistość, ta w której teraz układam myśli, stukam w klawisze, słyszę jak spadają klocki, jak Dziecko walczy z niewidzialnymi przeciwnikami, słyszę krople deszczu na parapecie. Otóż ta rzeczywistość to wierzchnia warstwa większej całości. Jest część mnie, nazwana przez Mindella śniącym ciałem, która w nocy śni, ale w dzień też to robi, tylko ja w to nie patrzę. Potrzeba mi szczególnego rodzaju uwagi, żeby odkryć, poznać śnienie. A to śnienie przebija się do mojej świadomości, chce zostać zauważone, rozpoznane. Części mnie, które ignoruję, będą pukać. To są albo nieznaczne sygnały, powtarzające się trudności w relacjach, irytujące przypadkowe zdarzenia, synchroniczności.

Kiedy to nie wystarcza, kiedy nie zauważam sygnałów, ciało odzywa się głośniej, informacja przejawia się jako symptom, który już trudniej zignorować. Bo na przykład boli. Mogę wtedy grać dalej w udawanie, że mnie to nie dotyczy i wziąć lekarstwo na ból, ukryć go, zasłonić. Śniące ciało nie ustąpi i informacja może przejawić się jako choroba, staje się głośna, wyraźna, niemożliwa do zignorowania.

Jeszcze jeden krok w nocne obrazy i w śnienie. Pozostaje we mnie niedopowiedzenie, pytanie, zagadka; coś co jest kwestią bardziej wiary niż wiedzy. To pytanie o dwie strony świata. We śnie byłam tam, teraz jestem tu. Które z tych miejsc jest prawdziwe? Sen? Jawa? Wszystko?

Aborygeni wierzą, że śnienie jest tym, co stwarza cały świat. Stwarza w szczególności to, co nazywamy rzeczywistością, tą dotykalną, widzianą, słyszaną, możliwą do zmierzenia. Śnienie dla nich to źródło istnienia.

Wracam do zaginionego „w nocy” Dziecka. Jest we mnie ktoś, kto się gubi. Nie wiem jeszcze kto to. I co dalej… Zgubić się? Odnaleźć? Uciec do domu? Zaryzykować drogę pod górę przez mrok, noc i zarośla? Nie wiem i nie wymyślę. Jeszcze widzę mgłę. Jeszcze nie doświadczyłam tego co jest.

czwartek, 4 października 2012

serce

Medycyna zajrzała do mojego środka posługując się promieniami X i napisała na maszynie, że mam zmiany zapalne w lewym płucu. A to oznacza, że statystycznie należy mi się antybiotyk.

Odstawiłam wczoraj syrop przeciwkaszlowy, skutecznie chronił mnie przed bólem i pozwalał spać. I dziś zaczęłam słyszeć nieuzbrojonym uchem swój szumiący oddech, czasem więcej, trochę jakby kot mruczał.

Choroba trwa i trwa, i wciąż coś nowego mi podaruje. Dziś przypomina o tym, że chcę żyć. Idę i uśmiecham się do słońca. A kiedy siedzę z tym oddechem i z ciszą, to tak ogromnie mocno czuję serce. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak mocno. Moje serce jest większe niż to miasto.