poniedziałek, 16 grudnia 2013

poranek


Lubię ten pierwszy śnieg. To, że każdej zimy może być pierwszy. Tak jakby każda zima mogła być pierwsza. Czekanie na nią. Każdego roku inne. Płatek wiruje przez chwilę, całe stada płatków. Wiruje i ginie. Przychodzi, przemija. Szybko. Czekanie ma w sobie coś bolesnego i przyjemnego jednocześnie. Prawie mogę dotknąć tych listopadów z dzieciństwa. Codzienne wypatrywanie za oknem: czy to już? Niecierpliwie. I to uczucie radości, które trudno porównać z czymkolwiek innym. Najbardziej przypomina mi morze. Odległe o kilkaset kilometrów tęsknoty. Droga przez noc i potem bieg na plażę. Widok po horyzont, zapach, dźwięk.
Śnieg jak morze. Bardziej ulotny, a podobnie tęskniony.
Im dalej mi od bycia dzieckiem, im więcej lat i zim, tym więcej spraw wokół tego śniegu. Że rękawiczki, że buty naszykować. I myśl, że może jednak wziąć parasol. Wyśmiałam tę myśl. Ale dziesiątki lat temu zupełnie nie przyszłaby mi do głowy.
Dzisiejszy poranek. Zdziwienie. Uśmiech. I jeszcze to, że nie jestem sama w tej radości. Śnieg sypie się na świat. "Tytus, popatrz przez okno." Dziecko otwiera zaspane oczy, podchodzi do balkonu. I chociaż stoi do mnie tyłem, to ja widzę, jak się uśmiecha.
Dziś przed pierwszym śniegiem śniło mi się stado pszczół. Nie rój, a stado właśnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz