niedziela, 28 grudnia 2014

majaki po zachodzie


Zdążyłam zobaczyć naniebną pomarańczę, zanim połknęły ją chmury. Szłam przez mróz i kładkę ponad rzeką i myślałam o tym, jak dużo wiemy i że to pomaga się nie bać.
Takie codzienne znikanie Słońca musiało ciekawić, ale też straszyć i przede wszystkim z tej adrenaliny wyrosła nauka, opisy słoni na żółwich skorupach, torów planet, obrotów tego wszystkiego nad głowami i pod stopami.
Ziemia pępkiem świata, a potem wirująca wokół Słońca; niejedno po drodze życie oddane za prawdę o punkcie widzenia.
Rozwiązane zagadki, spisane skrzętnie w zgrabnych równaniach. Ziemia wie coraz bardziej, jak krąży i jak wiruje.
A zagadek, wcale nie wiem, czy ubywa. Wciąż można się bać, teraz już nie Słońca ginącego w mroku za horyzontem. Ale choćby ciała ludzkiego, kiedy odchodzi oddech. Nauka stara się nas karmić coraz to bardziej kolorowymi tabletkami na lepsze życie, a w innych, cichych gabinetach, próbuje przy pomocy precyzyjnych urządzeń uchwycić ostatnie nanosekundy istnienia.
Tymczasem bywa, że żywi, oddychający ludzie, których DNA czasem różni się bardzo nieznacznie, mówiący tym samym językiem, bliscy w czasoprzestrzeni, nie słyszą co mówią do siebie, nie wiedzą co mówią do siebie. I wydaje się, że nie ma sposobu, żeby to zmierzyć.
[Coś mi mówi, że ten tekst spokojnie może się zakończyć happy end'em]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz